34 000 km od domu, czyli Ania i Michał na półmetku podróży dookoła świata

Ania Żak i Michał Jeżyna na dwóch Suzuki DR 650 SE ruszyli w podróż dookoła świata. Jak dotąd dotarli do Australii, skąd podzielili się wrażeniami i opisem przygód.

Wszystko zaczyna się od marzeń. Ania i Michał, czyli my, uczestnicy wyprawy Feeltheworld.pl, zrealizowaliśmy marzenie o motocyklowej podróży dookoła świata. Na razie dotarliśmy do Australii.

Półtora roku przygotowań minęło bardzo szybko. Wizy, szczepienia, szkolenia mechaniczne i medyczne, miliony większych i mniejszych problemów – to oraz praca zawodowa nie zostawiło nam wiele wolnego czasu. Jedyny urlop to tygodniowy wyjazd testowy, który pozwolił sprawdzić ekwipunek oraz sposoby jego pakowania. Wreszcie pod koniec czerwca 2016 roku z Lublina ruszyliśmy na wschód. Ukraińskie drogi zebrały żniwo w postaci pierwszych awarii, na szczęście nie było to nic, czego serdeczni i uczynni Ukraińcy nie byli w stanie zespawać.

Mieszkańcy Baku spokojnie łowią ryby w Morzu Kaspijskim. Przy okazji podziwiają panoramę swojego miasta.

 

Nasze motocykle to dwa Suzuki DR 650 SE. To, na jakich maszynach pojedziemy, przez wiele nocy nie dawało mi zasnąć. Sprawa polegała na uwzględnieniu ceny motocykli (bo im mniej na nie wydamy, tym więcej zostanie na wyprawę), przyjemności z jazdy (bo przecież lepiej, żeby zawieszenia nie dobijały i aby nie brakowało mocy) i na uzyskaniu maksymalnej bezawaryjności. Po przeczytaniu chyba całego internetu oraz długich rozmowach z doświadczonymi motocyklistami wybrałem DR-ki. Nie żałowałem tej decyzji nawet przez chwilę, bo mimo kiepskich osiągów wynikających z archaicznej już konstrukcji, motocykle nie zawiodły nas. Do tego relatywnie niska waga i szeroki wybór opon sprawiają, że słabe nawierzchnie nie są dla nas żadnym ograniczeniem.

Pewnego poranka w Gruzji owce i konie grasujące przy namiotach urządziły nam pobudkę.

 

 

Pośpiech? A co to takiego?!

W domu uznaliśmy, że pięć miesięcy wystarczy, aby dotrzeć do Australii. Do kraju kangurów dotarliśmy po prawie dziewięciu miesiącach. Owszem, jesteśmy „trochę” spóźnieni, ale w końcu nie po to wyjechaliśmy, by się spieszyć. W wielu miejscach zostawaliśmy dłużej niż pierwotnie zakładaliśmy. Czasami była to nasza decyzja, jak w przypadku Iranu, kiedy indziej decydował za nas los, jak w Rosji, gdzie ulewa zniszczyła drogę na jedynym przejściu granicznym z Gruzją. Dzięki temu mieliśmy więcej czasu na zobaczenie Kaukazu z rosyjskiej strony, który okazał się równie piękny, jak od strony gruzińskiej, lecz znacznie mniej zatłoczony przez turystów.

Kiedy wspomniane przejście graniczne zostało otwarte, zaczął się dla nas sentymentalny etap podróży. Bo to właśnie w Gruzji kilka lat wcześniej się poznaliśmy i spędziliśmy motocyklowe wakacje.

Kazbek – jeden z najwyższych szczytów Kaukazu (5034 m n.p.m.), leżący na granicy Gruzji z Rosją – będzie nam się zawsze dobrze kojarzył.

 

 

Pierwszym krajem, do którego oboje wjechaliśmy po raz pierwszy, był Azerbejdżan. To uczucie będzie nam towarzyszyć na wielu następnych przejściach granicznych i bardzo je lubię: odkrywanie całkiem nowego miejsca i związany z tym niepokój są niezwykle silnym bodźcem do dalszego podróżowania. Potężny kontrast między ociekającym złotem Baku a biedną i trochę szarą resztą kraju wręcz bił po oczach. Wszechobecne szyby naftowe towarzyszyły naszemu pożegnaniu z poznanym w trasie Mateuszem, z którym zżyliśmy się podczas ponad tygodnia wspólnej podróży. Naszym następnym celem był Iran, więc ostatnia noc w Azerbejdżanie upłynęła nam na likwidowaniu wszystkich zapasów alkoholu, którego tam wwozić nie wolno.

Najlepsze w Iranie: ludzie

Przed wjazdem do Iranu wiedzieliśmy o tym kraju właściwie tylko tyle, że jest ogromny, ma niezwykle zróżnicowaną przyrodę i bardzo bogatą kulturę. Wszystko to okazało się prawdą, ale to, co w Iranie najlepsze, to jego mieszkańcy. Uczynność, bezinteresowność, ciepło i dobroć, jakich doznawaliśmy od Irańczyków każdego dnia, były dla nas szokujące. Tylko tam zdarzyło się, że obcy ludzie zaprosili nas do domu na kolację oraz że oprowadzili nas po mieście bez patrzenia na zegarek i zrezygnowawszy z własnych planów.

Ladakh w Indiach. Chwila zadumy, i odpoczynku przy jednym z licznych posągów Buddy.

 

Naprawdę nie chcieliśmy opuszczać Iranu, mimo że niekiedy klimat sprawiał, iż jazda motocyklem była męczarnią, np. gdy temperatura sięgała +49 stopni Celsjusza albo gdy pustynny wiatr wciskał drobinki piasku w każdą szczelinę ciała, jak i motocykli. Motywacją było tylko okno pogodowe do zwiedzenia Himalajów.

Wielu z tych, z którymi rozmawialiśmy przed wyjazdem, było absolutnie pewnych, że Pakistan jest krajem skrajnie niebezpiecznym, a wyjazd tam oceniali jako kładzenie głowy pod topór. Dla nas najważniejszym celem w tym kraju był legendarny szlak – Karakorum Highway. Rzeczywistość okazała się zgoła odmienna od obrazu, jaki kreują media, i mimo eskorty policyjnej, która towarzyszyła nam przez pierwsze dni, okazało się, iż niebezpieczeństwo jest czysto teoretyczne. Karakorum Highway nas nie rozczarowała. Obcowanie z siedmio- i ośmiotysięcznikami jest potężnym przeżyciem, a Nanga Parbat o wschodzie słońca zapiera dech w piersiach.

 
Amritsar, północno-zachodnie Indie, niedaleko granicy z Pakistanem. Ci dwaj Sikhowie strzegą Złotej Świątyni – głównego miejsca kultu i sanktuarium wyznawców sikhizmu w Indiach.  

 

 

Podczas tej podróży po raz pierwszy zaczęliśmy korzystać z couchsurfingu. Pomysł na użyczanie gościom kanapy okazał się dla nas strzałem w dziesiątkę. Poznaliśmy cudownych ludzi, którzy chcieli nam pokazać, jak żyją. Dzięki takim wizytom dowiedzieliśmy się dużo więcej niż można przeczytać w przewodniku, ale przede wszystkim uświadomiliśmy sobie, że po powrocie do Polski również musimy otworzyć się na innych podróżujących i spłacić dług zaciągnięty podczas tej podróży. Kanapą.

5,5 km nad poziomem morza

Nasi pakistańscy znajomi sprawili, że opuszczenie ich kraju nie było łatwe. Łzy śmiechu cieknące po policzkach podczas ostatniej kolacji poprawiły nam nastrój, który towarzyszył nam podczas jazdy na jedyne przejście graniczne między Pakistanem a Indiami. Pierwsze kilometry w tym państwie nawinęliśmy w Himalajach. Tutaj doświadczyliśmy, jak nasze motocykle oraz organizmy zachowują się powyżej 5000 m n.p.m. Wjechaliśmy m.in. na Khadrung La. Hindusi utrzymują, że ta przełęcz (5601 m n.p.m.) jest najwyżej dro biegnącą gą na świecie. Według nas ani jedna, ani druga informacja nie są prawdą. Nasz GPS pokazał niecałe 5400 m n.p.m., a wyżej położona przejezdna droga jest w Ameryce Płd.

Policjanci w Pakistanie zawsze byli chętni do pogawędki.

 

Mimo to możemy śmiało powiedzieć, że Himalaje to jedno z najlepszych miejsc, w jakich jeździliśmy motocyklem. Oprócz głównego szlaku z Manali do Leh, biegnącego z południa na północ, jest wiele miejsc, w których trudno spotkać innych podróżnych, a trudność trasy rośnie wprost proporcjonalnie do ilości deszczu i wody spływającej z gór. Trzy tygodnie, które tam spędziliśmy, to za mało, by poznać ten region Indii, ale niestety zostaliśmy wypłoszeni przez pogodę. Pod koniec września temperatura na wysokościach spadała do +3 stopnie, a my spakowaliśmy głównie ciuchy na lato.

 

O reszcie Indii możemy powiedzieć, że nie bardzo nam się podobała i raczej nie planujemy powrotu. Myślę, że nasz odbiór kraju był w dużej mierze spowodowany doświadczeniami na drodze. Absolutny brak logiki, przewidywania niebezpiecznych sytuacji czy wzajemnego szacunku. To wszystko sprawiło, że jazdę po indyjskich drogach odbieraliśmy jako ustawiczną próbę pozbawienia nas życia. To niewątpliwie najtrudniejszy kraj do poruszania się motocyklem, z jakim mieliśmy do tej pory do czynienia. Do tego wszechobecne śmieci, pasące się na nich krowy, potężny hałas i gigantyczne tłumy ludzi na każdym kroku. Indie zdecydowanie nie przypadły nam do gustu, ale myślę, że i takie doświadczenie było nam potrzebne.

46 stopni na plusie w cieniu, czyli dzień jak co dzień na pustyni w Iranie.

 

Zmiana planów: samolot

Nasza pierwsza przeprawa samolotem miała miejsce znacznie szybciej niż zakładaliśmy, bo z Nepalu do Malezji. Wszystkiemu winne były zmieniające się jak w kalejdoskopie przepisy w Tajlandii. Z jakiegoś powodu, by wjechać do tego kraju pojazdem zarejestrowanym poza Tajlandią, należy załatwić mnóstwo formalności, a według ostatnich doniesień należało wykupić wycieczkę z przewodnikiem. Podniosłoby to znacząco koszty przejazdu, często do astronomicznych kwot, rzędu 1000 dolarów amerykańskich od osoby za przejazd przez Birmę oraz drugie tyle za Tajlandię. Wobec takich wydatków zdecydowaliśmy się wysłać motocykle samolotem z Katmandu do Kuala Lumpur. Cały proces przebiegł na tyle sprawnie, że wydaje się, iż będzie to coraz popularniejsze rozwiązanie w tamtym rejonie świata.

Światło wczesnego ranka podkreśla urodę i wspaniałość świątyni Tadź Mahal. W XVI w Szahdżahan z dynastii Wielkich Mogołów wzniósł to mauzoleum na pamiątkę przedwcześnie zmarłej ukochanej żony. Obiekt bywa nazywany świątynią miłości.

 

W Malezji przeżyliśmy szok. Po chaotycznych i brudnych Indiach oraz Nepalu, trafiliśmy w idealny porządek, szerokie autostrady i wysoką kulturę jazdy. Wisienką na torcie było to, że motocykliści nie płacą za autostrady. Aby ułatwić im życie wytyczono dla nich specjalne pasy omijające bramki poboru opłat. Ponadto co kilka kilometrów są zadaszone miejsca, w których można schronić się przed deszczem. Ucz się, Europo!

Oprócz tego Malezja to dla nas wspomnienie pięknych i pustych plaż, na których nocowanie pod namiotem było niesamowitą przyjemnością. Zatraciliśmy się tam w lokalnej kuchni ulicznej. Liczba pysznych i niedrogich dań sprawiła, że jedliśmy 6–7 małych posiłków dziennie. Tym sposobem uczta się nie kończyła i spróbowaliśmy coraz to nowych lokalnych specjałów.

 Ten buddyjski klasztor w Leh bardzo przypomina warownię

 

 

ścieżki będą się przecinać

W trakcie wyprawy poznaliśmy wiele ciekawych osób, niektóre z nich podróżowały na motocyklach. Z Malezji do Indonezji motocykle przepłynęły na pokładzie „cebulowej łodzi” pana Lima, zawdzięczającej swą nazwę ładunkowi, który na tej trasie wozi najczęściej, a motocykle są tylko okazjonalnym dodatkiem. W przeciwną stronę wraz ze swoim motocyklem płynął Peter, pogodny Australijczyk, który niedawno obchodził 70. urodziny. Zapytany, jak długo jeździ na dwóch kołach, zadumał się na chwilę, po czym powiedział, że właściwie niezbyt długo – jakieś… 55 lat.

Zbyt długie przebywanie na dużych wysokościach grozi uleganiem głupim pomysłom :)

 

Przygodę z Indonezją zaczęliśmy od Sumatry. Duże miasta w Indonezji to „jazda bez trzymanki”, coś w stylu Indii. Na szczęście po ich opuszczeniu było znacznie lepiej, a nasze oczy pasły się cudownymi widokami. Na wyspie na pięknym jeziorze Toba spędziliśmy tydzień, który był nam potrzebny na wyleczenie uporczywego przeziębienia trapiącego Anię. Na Sumatrze poznaliśmy dwóch motocyklistów z Australii i Nowej Zelandii. Nasze ścieżki od tej pory będą się często przeplatać, a kulminacją będą święta spędzone razem nad brzegiem oceanu.

Następnie była Jawa, najbardziej zaludniona z wysp archipelagu, i to od razu dało się odczuć. Ogromne stada wszędobylskich i nieprzewidywalnych skuterów ostro zalazły nam za skórę. Szybko pojęliśmy, że mamy absolutny zakaz rozluźnienia koncentracji choćby na sekundę. Kierowcami często były dzieci, które w ten sposób zdają się omijać etap jazdy na rowerze. Jawa to także słynne wulkany. Zajrzeliśmy do krateru Bromo oraz pojeździliśmy motocyklem po jego piaszczystej okolicy. Na Ijen wdrapaliśmy się w środku nocy, by móc podziwiać słynne błękitne ognie. Opary siarki powodują, że ostatni etap zejścia do krateru pokonuje się w maskach przeciwgazowych.

 

Nusa Penida – cichy raj obok zatłoczonego Bali.

 

 

Po krótkiej przeprawie promowej wylądowaliśmy na Bali. W oczy rzuciła się nam tam całkowicie inna architektura, w której miejsce meczetów i kościołów zajęły okazałe świątynie hinduistyczne. Po zwiedzeniu zatłoczonego i pełnego turystów południa wyspy, udało nam się znaleźć cichą oazę na północy, gdzie z naszą nowo poznaną motorodziną spędziliśmy Boże Narodzenie.

W motocyklowym raju

Kolejne wyspy zapewniały nam coraz to piękniejsze widoki na ocean. Im dalej posuwaliśmy się na wschód, tym rzadziej spotykaliśmy innych turystów, a drogi prowadzące z wyspy na wyspę stały się prawdziwym rajem motocyklowym: idealne nawierzchnie, mnóstwo zakrętów, mały ruch i fantastyczne widoki. Na wyspie Flores zatrzymaliśmy się na dłuższą chwilę, bo bardzo chcieliśmy wybrać się na wycieczkę na Komodo. Widok waranów w ich naturalnym środowisku oraz nurkowanie z mantami bardzo wysoko zawiesiły poprzeczkę w kategorii radosnego obcowania z naturą. Po aż 15-godzinnym rejsie promem dotarliśmy na wyspę Timor, gdzie w potężnej ulewie w środku nocy szukaliśmy miejsca na nocleg.

 Zapomnieć o selfie? Nigdy! W tle flagi modlitewne w Ladakhu.

 

Następnego dnia wjechaliśmy do Timoru Wschodniego. Tam skupiliśmy się czyszczeniu. Powodem były rygorystyczne przepisy sanitarne obowiązujące w Australii. Na motocyklu nie może być żadnych owadów, drobinek ziemi, plam smarów czy olejów – niczego. Czyszczenie przeszła też reszta ekwipunku. W sumie rozebranie motocykli na części i dokładne ich wypucowanie z użyciem m.in. szczoteczki do zębów to było 5 dni ciężkiej pracy od rana do zachodu słońca. Efekt końcowy był zadowalający, bo piszemy te słowa z Australii.


Przed lotem z Nepalu do Malezji: spakowane motocykle. Było przy tym trochę zabawy, ale przecież nigdzie nam się nie spieszyło...

 

Lato bez końca

By się tu dostać, pokonaliśmy 34 tysiące kilometrów. Przed nami ogrom Australii, a lato, które zaczęło się dla nas dziewięć miesięcy temu, wcale nie ma się ku końcowi…

Więcej o wyprawie na feeltheworld.pl

 


Cameron Highlands (największa i najpopularniejsza stacja górska kontynentalnej części Malezji) to okolica znana m.in. z plantacji herbaty.
IM WIĘCEJ WIESZ TYM LEPIEJ
Pieniądze. Zabraliśmy karty złotowe, euro i dolarowe. Działały wszędzie, oprócz Iranu, który ma własny system bankowy, więc przed wjazdem należy zaopatrzyć się w odpowiednią ilość gotówki, najlepiej w USD.
Jedzenie. Lokalne kuchnie to kwestia gustu. W Pakistanie i Indiach nie należy pić wody z kranu, uważać na lód etc. Zdrowy rozsądek i ocena wizualna przy wyborze restauracji – wskazane.
Szczepienia. My zrobiliśmy ich komplet. Polecamy to na cholerę, gdyż jego efekt uboczny to zwiększenie odporności na ewentualne zatrucia pokarmowe.
Benzyna. 400 km zasięgu wystarcza absolutnie wszędzie, poza sytuacjami wyjątkowymi, np. długa jazda na dużej wysokości, gdzie był potrzebny dodatkowy 5-litrowy kanister. W Indonezji trudno o paliwo o większej liczbie oktanowej niż 91.
Części zamienne/serwis. W Iranie, Pakistanie, Indiach i Nepalu duże motocykle nie są popularne, więc znalezienie podstawowych części lub opon może być trudne, więc warto zabrać to, co może zastrajkować. Ponadto tak dobrać opony (lub zmienić po drodze), by wytrzymały do Tajlandii lub Malezji, gdzie ich dostępność jest znacznie lepsza.
Alkohol. Iran to absolutna prohibicja. W Pakistanie są dostępne lokalna whisky i piwo, ale tylko w nielicznych, licencjonowanych sklepach. W Indiach jest lepiej, choć ceny nie należą do niskich. Indonezja natomiast (poza Bali) nie rozpieszcza: dostępne jest głównie lokalne piwo po 12–15 zł za butelkę. Wyjątek w muzułmańskiej Azji stanowią dwie malezyjskie wyspy, Langkawi i Tioman, które są strefą wolnocłową.
Bezpieczeństwo. W żadnym kraju ani przez chwilę nie czuliśmy się zagrożeni. W Pakistanie pierwszych kilka dni podróżuje się wraz z policyjną eskortą, która jest gwarantowana przez państwo. W Indiach zdarzyły nam się drobne kradzieże. Dobrym pomysłem jest zabranie pokrowca na motocykl, bo przykryty bike mniej rzuca się w oczy.
Zobacz również:
REKLAMA