Zatem postanowione, końcem sierpnia podbijamy polski „Dziki zachód”. Niestety, a może dobrze, że proza życia ( poprawka z matmy ) i kapryśna pogoda spowodowały, iż trasa ułożona w oparciu o informatory znalezione w sieci oraz relacje mojego kolegi oblatanego w temacie gór została odłożona na środek września. Jak w Bieszczady to tylko jesienią. Podobnie jak przed wypadem w Tatry Cezetka trafiła na warsztat – tym razem tylko korekta zapłonu, czyszczenie gaźnika i swojski patent na nieprzemakalność wojskowych kostek – pociągnięte zostały 3 warstwami bezbarwnego lakieru. Dniepr Prezesa ( który dotarł w tym roku na zlot Elefanta ) od momentu remontu jest regularnie doglądany wiec wystarczyło go tylko objuczyć bagażami, sprawdzić stan oleju i wziąć zapasowy litr na dolewki.
Mimo mżawki wyruszamy w piątek około południa, przebijamy się przez Tarnów i kierujemy się na Dębicę. Tempo, które dyktuje Dniepr – przelot 60-70km/h - jest odpowiednie także dla czechosłowackiego sprzęta. Przed Pilznem zaczyna mocniej padać, zatem krótka przerwa na gorącą herbatę. Maciek jeszcze wbija się w tekstyl, moja skóra póki co skutecznie broni mnie przed wilgocią i chłodem. Rzut okiem na mapę i lecimy do pierwszego punktu wycieczki – bunkry w Stępinie. Ponoć przebywał w nich Hitler w czasie wojny. Nasza przygoda właściwie zaczyna się dopiero przed wjazdem do Stępiny – Dniepr zaczyna przerywać. Pit stop na przystanku autobusowym. Lewa świeca zakończyła swój żywot, wymiana na kolejną ( Prezes zakupił cały pakiet ruskich świec ) przyniosła efekt na kilka minut. Montujemy moje zapasowe NGK, pytamy obserwującego nas dzieciaka o drogę do bunkrów i śmigamy dalej. Następnie kierujemy się do Odrzykonia zwiedzić Zamek Kamieniec, w którym oprócz popiersia Fredry znajdowały się armaty, broń biała i sporo starych krzyży. Podjazd do zamku jest dosyć stromy, mamy okazje podziwiać widoki - wszystko spowite jest we mgłę, zaś infrastruktura coraz bardziej przypomina minioną epokę. Staramy się jechać bocznymi drogami przez wioski, przy okazji Dniepr ściąga na siebie wiele spojrzeń – kosz robi robotę. W opadach deszczu docieramy do Sanoka, mijamy kilka wiatraków prądotwórczych i wypytując lokalesów o drogę docieramy ruin klasztoru w Zagorzu. Ostatni odcinek wiedzie szutrówką. Na kołach mamy uniwersalne „półkostki” więc nasze „koniki” hasają naprawdę sympatycznie. Wzdłuż duktu rozsiane są kapliczki/ stacje drogi krzyżowej. Klasztor jest naprawdę wielki, na ścianach widać pozostałości fresków, ze wzgórza mamy widok na przełomy rzeczne – lornetka wielokrotnie się przydała. Robimy kilka fotek i jedziemy w kierunku wodospadów w Uhercach Mineralnych. Tradycyjnie poza mapą Bieszczad używamy języka za przewodnika. Zatrzymujemy pierwsze lepsze autko. Uprzejma pani w terenówce oklejonej logiem KTM – jak się okazało nie przez przypadek- wskazała nam drogę. Z tego co wyszło z kilku zdaniowej rozmowy lubi bawić się Adventure’m. Dojazd do wodospadów znów wiedzie polnym duktem – tym razem bardziej gliniastym. Drogę przecina nam potok – doświadczony kilometrami Maciek wartko wbija dwójkę i przekracza przeszkodę. Ja początkowo się waham – to pierwsza moja wodna przeprawa - ale decyduje się i przejeżdżam. Jest fun - od tej pory strumyki przecinam już bez obaw ( byle filtra nie zalać ). Powrót jest trudniejszy bowiem gliniasty podjazd jest śliski Dniepr zaczyna się cofać, nie myśląc za wiele podjeżdżam pod kosz, zapieram się o niego przednim kołem Cezetki, rozkładam nogi niczym w pozycję porodową i pięciokołowy skład wytoczył się znów na szlak. Zaczynało się ściemniać dlatego wracamy na asfalt i jedziemy nad Solinę szukać noclegu. Po zmroku lądujemy na kempingu. Znowu rosi, ku naszej radości właściciel udostępnia nam zabudowaną altanę ogrodową. Spać będziemy na deskach, nie trzeba rozkładać namiotu, sucho, mamy do dyspozycji stoliki, krzesła i leciwego „samograja” – słowem bajka. Uruchamiamy „prymusa” w dość prymitywny aczkolwiek skuteczny sposób – pocieramy kablami wpiętymi do akumulatora. Z początku buchał ogniem ale dał się okiełznać. Po gorącej kolacji ustalamy szczegóły trasy, słuchamy prognozy w radiu – może ta się sprawdzi, bowiem pogodynka z TV zrobiła nas w jajo – cały dzień w deszczu i chłodzie. W nocy zbudził mnie dźwięk rozrzucanych puszek - co jest? Latarka w dłoń. To tylko koty jedzą nasze napoczęte konserwy – jak zaczęły niech już skończą, byle cicho.
Poranek przywitał nas ulewą. Prezes dalej śpi, ja idę poszukać marketu, aby po kociej uczcie kupić coś do jedzenia. Po drodze skręcam w las i idę w dół po wielkich schodach ( ponad 100 stopni ) aż do przystani i plaży. Gdybym przyjechał w sierpniu wymoczył bym tyłek w jeziorze. Wracam ze śniadaniem, pakujemy graty i czekamy do godziny 11 aż się trochę rozpogodzi. Podjeżdżamy nad zaporę – poziom wody jest zaskakująco niski, pamiątkowe foto i z powrotem na koń. Kierujemy się na Ustrzyki Dolne, a stamtąd trasą tzw. Wielkiej Obwodnicy chcemy dotrzeć do Ustrzyk Górnych. Ulewa zaczyna się na nowo. Po drodze mijamy Lutowiska, liczne tarasy widokowe, zjazdy do wodospadów i linie kolejki wąskotorowej. Ze względu na nasilające się opady odpuszczamy zwiedzanie tych miejsc. Szosa jest śliska, kilka razy unikam gleby. Buty i rękawice przemokły. Przed Ustrzykami Górnymi jedziemy w głębokiej, zalanej wodą koleinie – autobus z naprzeciwka zalewa nas ścianą wody – przelało mi się przez pas. Od tego momentu nabieram wody niczym Titanic, a strumienie szurują nogawkami jak w rynnie. Najwyższy czas na postój. Pod wiatą parzymy herbatę i suszymy na głowicach skarpety oraz rękawice. Czekamy dłuższa chwilę aż ulewa zelżeje, po czym dzida do Wołosatego. Dniepr Maćka na moich świecach idzie jak burza, z kolei ja zaczynam wyraźnie odczuwać brak mocy, Czesia nie chce ciągnąc nawet na równinie. Jest około 13 stopni i rosi deszcz - nie możliwe żeby się przegrzała. Odkręcam manetkę do oporu i docieramy jakoś do planowanego pit stopu. W Wołosatem oglądam Czesię. Z wydechu sączy się brązowy żurek – już wiem co jest nie tak. Woda dostała się do airboxa – spływała po baku pod siedzenie, a tam jest wlot powietrza do filtra. Zaczęło się wypogadzać, dlatego naprawa poczeka. Idziemy pieszo na Tarnicę. Wyjście w czasie 1 godzina 13 minut może rekordem nie jest, ale nie o wyścig chodziło – zwłaszcza, że mieliśmy kombiki na sobie. Wiatr, zimno, mokro, ogromna przestrzeń i widok na połoninę - gdzie jest opcja „Lubię to”, bowiem człowiek na szczyt dociera psychicznie odprężony, a wszystkie stresy pozostają na dole. Z góry świat naprawdę wydaje się lepszy. Po zejściu rozbieram Cezetę i chusteczkami suszę filtr, na niewiele się to zdało dlatego okręcam drutem pęk chusteczek i stosuje je jako dodatkowy filtr/ pochłaniacz wilgoci. Odkształca mi się przy tym króciec łączący gardziel gaźnika z airboxem wiec i on zostaje poczęstowany drutem. Korekta ustawień, palę sprzęta i w drogę. Słońce zaczyna się przebijać przez chmury – w końcu. Serpentynami przez Wetlinę docieramy do Cisnej. Mieliśmy jeszcze zawitać w Chatce Puchatka, ale przez deszcz straciliśmy zbyt dużo czasu. Obiad jemy w Siekierezadzie. Tak klimatycznej miejscówki jeszcze nigdy nie widziałem. Z Cisnej docieramy do Komańczy. Maciek na tym odcinku mocno spinał ostrogami swojego Ruska – twardo trzymał 90-95km/h. W Komańczy się rozstajemy. Prezes po okrążeniu polskich Bieszczad wraca do domu. Ja szukam drogi do nieczynnych kamieniołomów. W krzakach co chwila znajduję stare sprzęty sąsiadów ze wschodu – spychacze, ciągniki etc. Od pracowników tartaku dowiaduję się że lepiej nie ryzykować dojazdu przez las – leśnicy i policjanci od kilku dni jeżdżą tym szlakiem jak najęci – jeden nawet pochwalił się świeżym mandatem. Nic, zadowolę się mniejszym kamieniołomem. Most prowadzący do niego grozi zawaleniem, nie ryzykuje przejazdu tylko przecinam potok i bagnistym podjazdem wytaczam się na miejsce – kilkakrotnie utopiłem Cezetę po same stelaże sakw. Zaczyna się ściemniać, pasowało by znaleźć jakiś nocleg. Namiot odjechał razem z Dnieprem wiec pozostaje pytać po ludziach. Zatrzymuję się w gospodarstwie agroturystycznym tuż przy samej granicy w Radoszycach. Ku mojej radości syn właścicielki ujeżdża Jawę 350 TS i na dodatek to mój imiennik. Spanie w dobrze wyposażonym domu, gorąca woda i garaż do dyspozycji i to wszystko za 20zł – bajka. Rozmowa z początkującym „Jawerem” trwa do późnej nocy.
W porannym słoneczku szybki przegląd maszyny, dolewam setkę Hipol’u do skrzyni, pakowanie idzie nadzwyczaj szybko bo mam chętne do pomocy ręce. Żegnam się z domownikami i serpentynami wjeżdżam na Słowację. Zaraz po przekroczeniu granicy stwierdzam że… nie mam mapy Słowacji. Jadę na pałę kilka kilometrów. Zatrzymuje się na parkingu, stał tam autobus wycieczkowy. Krótka wymiana zdań z kierowcą i mam fotki mapy drogowej. Jakość ujdzie, o szczegóły będę pytał mieszkańców. W lasach i skwerach znajduję kilka czołgów. Chcę dotrzeć do ruin Zborov Hrad. Po Słowacji lubię jeździć głównie ze względu na kulturę na drodze i asfalt, który naprawdę dobrze trzyma. Tyłek musi odpocząć, robię postój w czasie którego podjeżdża do mnie dwóch starszych Słowaków na odrestaurowanych Jawach Perakach. Ni to po słowacku ni to po polsku wymieniamy się opiniami na temat czechosłowackiej myśli technicznej, dowiaduje się też jak najszybciej dojechać do zamku Zborov. Jest on umieszczony na bardzo stromym wzgórzu. Podejście tylko piesze. Na zboczu kwitną setki krokusów - dziwne, przecież jest jesień… Wstępuję również do zawalonej fabryki w Stropkovie – ku mojemu wielkiemu zdziwieniu w centrum gruzowiska wyrósł słonecznik - taki pozytywny akcent. Docieram do Muszynki. Polska na dzień dobry przywitała mnie awarią szczękowca – urwałem zamek – no to teraz nawieje mi do tego pustego łba. W Muszynie byłem kilka razy więc tylko foto na tle rzeźb kwiatowych. W Krynicy tankowanie i pit stop na jedzenie. Następnie jadę brzegiem Popradu aż do Piwnicznej. Tam odbijam znów na Słowację gdzie robię małe zakupy. Wracam dobrze mi już znaną trasą przez Rytro i Nowy Sącz.
Łącznie przez 3dni zrobiłem nieco ponad 650km. Nie jest to żaden wyczyn. Motorki pomimo wieku dzielnie zniosły wyprawę. Co więcej, okazało się że nie potrzeba dosiadać turystyka, bowiem uniwersalne sprzęty dzielnie dadzą rade poza asfaltem. Kapryśna pogoda nieco popsuła nam plany – wróciliśmy nie zaspokojeni, a to oznacza, że na pewno kiedyś wyruszymy ponownie na Bieszczadzkie trasy.