Hayabusa Africa Challenge 2016 czyli wyprawa Hayabusą przez zachodnią Afrykę

Nasi czytelnicy pojechali na motocyklową wyprawę do Gambii. Nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie maszyny które wybrali, pojechali bowiem na Suzuki Hayabusach

Ze względu na zagrożenie terroryzmem MSZ odradzał wyjazd do każdego kraju, do którego się wybieraliśmy. Mimo to latem 2015 r. rozpoczęliśmy przygotowania do wyprawy do Afryki zachodniej.Zanim jednak pojechaliśmy do Afryki, ja, Piotr, i mój syn Piotrek mieliśmy za sobą wyprawę do Maroka w 2011 i do Japonii przez Mongolię w 2012. Obie na jednej Hayabusie. Ponieważ Piotrek w 2015 zrobił prawko na motocykle, do Gambii pojechaliśmy w trzy Hayabusy. W trzy, bo zabraliśmy jeszcze Leonida. W dniu wyjazdu (26 stycznia 2016) dwa motocykle zamocowaliśmy na przyczepie, trzeci jechał w busie. Za punkt startu wyprawy uznaliśmy hiszpańską Malagę.

Zanim to się stało, odebrałem Piotrka z samolotu i już razem urządziliśmy sobie przejażdżkę po okolicy. Wtedy zaczęły się problemy: w bike’u Leonida silnik dymił (pryskał nadmiar oleju z olejarki), urwany pasek klinowy w samochodzie spowodował, że auto zostawiliśmy na kempingu, jacyś Niemcy zastawili nam wyjazd z kempingu, na stacji benzynowej nie zadziałała karta bankowa... Walka z tymi przeciwnościami spowodowała, że do promu dojechaliśmy tuż przed jego wypłynięciem. Do Afryki dotarliśmy w nocy.

Piotrek obok kopca termitów przed rezerwatem małp Kunkilling (Gambia).

 

Fałszywe wizy

Do Rabatu, stolicy Maroka, pojechaliśmy autostradą. Jedyna droga do hotelu wiodła przez zamknięte dla ruchu targowisko. Nas ten zakaz nie dotyczył: policjanci rozganiali ludzi, robiąc nam drogę. Przez drzwi dla gości wjechaliśmy z fasonem do holu hotelowego. Tego dnia zdążyliśmy jeszcze wyrobić wizy do Mauretanii. Potem okazało się, że ambasada w Rabacie oszukała nas: w Mauretanii obowiązują wizy biometryczne. W którymś momencie trafiliśmy na demonstrację. Tłum ludzi otaczał kordon wojska. Po chwili zobaczyliśmy, jak żołnierze ciągnęli kogoś po ziemi. Gdy przeciskaliśmy się przez zbiegowisko, mieliśmy wrażenie, że zaraz rozpocznie się ostra bijatyka i że znajdziemy się w samym jej środku. Na szczęście do tego nie doszło. Wczesnym rankiem, gdy wyjeżdżaliśmy z Rabatu, po targowisku z jego tłumami nie było już śladu.

Do kolejnego miasta w Maroku, Agadiru, dotarliśmy dopiero późno w nocy, więc niewiele z niego widzieliśmy. Następny dzień to szybka jazda autostradami. Posmakowaliśmy wtedy tego, co kochają bikerzy z całego świata – poczucia wolności, jakie dają bezkresne przestrzenie. „Atrakcją” kolejnego dnia była konieczność skorzystania z usług jednego z miejscowych warsztatów: trzeba było przykręcić tłumik w sprzęcie Leonida. Na szczęście wszystko poszło jak trzeba. Nocleg wypadł na klifie tuż przy posterunku wojskowym.

Ta Gambijka chciała poślubić najpierw Piotrka, potem mnie.

 

 

W krajach, w których byliśmy, regularnie próbowano wymusić od nas łapówki. Żądano ich na każdej granicy, z wyjątkiem Maroka. Robili to i policjanci, i celnicy po obu stronach.

Między Marokiem a Mauretanią trafiliśmy na pas ziemi niczyjej, poza utartym szlakiem ponoć zaminowany. Do Mauretanii – mimo złych wiz – ku naszemu zdziwieniu wpuścili nas. W pewnym momencie rozpętała się burza piaskowa, która spowodowała, że przez drogę przesypywały się zaspy piachu. Wyprzedzanie w tych warunkach było jak rosyjska ruletka, bo za każdym wyprzedzanym pojazdem szła ściana piachu, przez którą nie było absolutnie nic widać. Przez ponad 100 km ciągle trafialiśmy na kontrole, ponadto piach wlatywał nam do oczu i zgrzytał. Nic więc dziwnego, że do Nawakszutu dotarliśmy dziko zmęczeni. Mimo że było dobrze po zmroku, udało nam się znaleźć umówionego wcześniej Mauretańczyka. Zanim wreszcie mogliśmy odpocząć, Piotrek, cofając, rozbił kierunkowskaz w czyimś samochodzie. Na szczęście kierowca mu odpuścił. Natomiast komary w mieszkaniu nie były tak łaskawe – pogryzły nas jakby pierwszy raz posmakowały krwi Europejczyków.

Mauretania jest niebezpieczna, więc następnego ranka pognaliśmy na południe, aby jak najszybciej znaleźć się w Senegalu. Im byliśmy bliżej tego kraju, tym droga robiła się gorsza. Kolejną noc spędziliśmy na piachu, ale dla bezpieczeństwa znów rozłożyliśmy się przy posterunku wojskowym.

Piotrek w towarzystwie mauretańskich dzieci.

 

Na posterunku przed przejściem granicznym Diama, dzielącym Mauretanię od Senegalu, żołnierze ugościli nas orzechami i pyszną herbatą. Takie chwile w dalekiej podróży są najpiękniejsze. Na granicy – normalka: po obu stronach domagali się pieniędzy „za pieczątkę”. Nie zapłaciliśmy, bo żądaliśmy faktur, których nie mogli dać. Po stronie senegalskiej trafiliśmy na ostrzejszego policjanta, który powiedział, że jak nie zapłacę, to nie dostanę pieczątki, a bez niej nie wjedziemy. Zabrał mnie do szefa. Wystarczyło, żebym zablefował, że będę dzwonił, gdzie trzeba, w tej sprawie, aby po chwili okazało się, iż pieczątka przestała być potrzebna.

 

Spotkanie z autobusem

Senegal powitał nas kolumnami zdezelowanych ciężarówek. Ponadto często musieliśmy jechać slalomem między wielbłądami, kozami, krowami i świniami. W mieście Saint Louis przykra przygoda spotkała Leonida: wbił się pod nadjeżdżający z przeciwka autobus. Zbiegowisko, blokada zatłoczonej drogi, myśli o końcu wyprawy... Na szczęście Leonid wyszedł bez szwanku. Senegalski student – przypadkowy świadek wydarzenia – poradził, aby nie wzywać policji, bo zostaniemy uznani za winnych: nie mieliśmy ubezpieczenia. Tak też zrobiliśmy. Po chwili chłopcy z tłumu pomogli nam skleić motocykl taśmą. Wszystko działało, połamana była tylko owiewka. Opłaciła się inwestycja w kosztujący 219 zł crash pad Womet--Tech. Dlaczego? Bo wcześniejszy szlif Hayabusą bez crash pada (zniszczone boczne owiewki wraz z czaszą centralną, dźwignia hamulca, rączka kierownicy, lusterko, miska olejowa, tłumik itp.) kosztował ok. 24 000 zł.

Od lewej: Piotr Wierciński, Leonid Kotlinski i Piotrek Wierciński.

 

Ostatnie 100 km dojazdu do Dakaru pokonaliśmy w nocy. Na drodze horror: co chwilę pojawiały się zwierzęta, pojazdy jeździły pod prąd bez świateł, a jak świeciły, to długimi. Tej nocy ugościli nas przedsiębiorcy z Rosji. Byliśmy tak umordowani, że prysznic uznaliśmy za namiastkę raju. Następnego dnia ja wybrałem się na krótki objazd Dakaru, Leonid pojechał nad morze obejrzeć fabrykę przetwórstwa rybnego, a Piotrek został w hotelu, bo miał gorączkę. Nie pierwszy raz zresztą. Na szczęście analiza krwi wykluczyła malarię.

Kolejnego dnia gorączka Piotrkowi nie minęła. Mimo że chłopak ledwie trzymał się na motocyklu, trzeba było ruszać. Nie wiem, jak to zrobił, ale syn zdołał przebić się przez dzikie korki na drodze wyjazdowej z Dakaru. Na kolejną „atrakcję” trafiliśmy przed Kaolack. Roboty drogowe oznaczały kilkadziesiąt kilometrów koszmaru. W czasie postoju, gdy łapaliśmy oddech, dogoniła nas ciężarówka. Jej kierowca – ku naszemu zdziwieniu – oddał kufer, który odpadł od bike’a Leonida, czego żaden z nas nie zauważył! Przejazd przez Kaolack to tarka w chmurach kurzu.

Stare miasto w Warzazat (Maroko) – jeden z niewielu zabytków, na którego
obejrzenie znaleźliśmy czas.

 

Na granicy z Gambią znów zażądali kasy „za pieczątkę”. Nie zapłaciliśmy, co nie było rzeczą łatwą, bo trudno negocjować, gdy o ścianę jest oparty karabin, a tuż obok leży na betonie więzień przykuty do kraty. Na pierwszym posterunku w Gambii wojskowi kazali nam rozpakowywać bagaże. Żołnierzowi obwieszonemu granatami i celującemu w nas z karabinu na pytanie, co mamy dla niego, zaoferowaliśmy przyjaźń i nasze adresy mailowe. Puścił nas zadowolony. Pytanie w czasie licznych kontroli „co masz dla mnie?” jest typowe i warto być na nie przygotowanym. Posterunki i kontrole były co jakieś 10 km. Na jednym z nich wykupiłem nas węglem na biegunkę. Podczas jednego z postojów poznaliśmy starego człowieka, który od wielu lat sadzi las. Wieczór spędziliśmy na rozmowach z tą niezwykłą osobą, jedząc kolację przygotowaną przez jedną z żon gospodarza.

Kilkanaście kilometrów piaszczystej drogi, prowadzącej od jednej wioski do drugiej, doprowadziło nas do rezerwatu małp nad rzeką Gambią. Od dzikich pawianów byliśmy tam o kilkanaście metrów, na wyciągnięcie ręki widzieliśmy też mnóstwo małych małpek. Następnie dojechaliśmy do Georgetown, kiedyś miasta niewolników, dziś noszącego nazwę Janjanbureh. Wieczorem, oglądając występy gambijskich tancerek, świętowaliśmy przy ognisku osiągnięcie celu wyprawy.

Osiągnięcie celu wyprawy świętowaliśmy przy muzyce gambijskiej.

 

 

Hipopotam patrzy

Zanim zaczęliśmy drogę powrotną, popłynęliśmy łodzią na poszukiwanie hipopotamów. Po godzinie bezskutecznego szukania, w łodzi, którą płynęliśmy rzeką Gambią, zepsuł się silnik. Żeby go naprawić, zacumowaliśmy przy brzegu. Po chwili zastygliśmy, bo tuż przy nas hipopotam wystawił głowę z wody i długo się nam przyglądał.

Chcieliśmy wyjechać z Gambii innym przejściem granicznym niż to, którym wjechaliśmy, ale to nic nie zmieniło, bo znów chcieli wziąć w łapę. I tym razem nie daliśmy się. Ponownie przejechaliśmy koszmar wokół Kaolack, po czym bezchmurną noc spędziliśmy pod baobabem. Księżyc w pełni tak mocno oświetlał okolicę, że baobab rzucał cień niemal jak za dnia.

Maroko, dolina rzeki Dades. Ogromny
kanion to cel pielgrzymek motocyklowych.

 

Druga wizyta w Saint Louis także przyniosła niespodziankę. Na zatłoczonym targu zatrzymaliśmy się kupić banany. Gdy wracałem do motocykli, zobaczyłem, że Piotrek panicznie macha do mnie rękami. Wokół niego kłębił się tłum. Myślałem, że biją Leonida, bo straciłem go z oczu. Podbiegłem i zobaczyłem, że to nie o Leonida chodzi. Gdy odpalałem motocykl, jakiś okładany pięściami facet oparł się o mój bagażnik, co spowodowało, że prawie runąłem na asfalt. Na szczęście ofiara wymknęła się, więc ruszyłem. Leonid wkrótce się znalazł.

Na granicy mauretańskiej unieważnili nam wizy. Raczej nie chodziło o zemstę za brak łapówek poprzednim razem, więc wyrobiliśmy nowe wizy. Gdy wjechaliśmy do Maroka, poczuliśmy się jak w cywilizacji. Jechaliśmy do zachodu słońca, mając wokół pustynny krajobraz z tworami z kamienia jak z „Gwiezdnych wojen”, które zresztą gdzieś tu kręcono. Przenocowaliśmy osłonięci od silnego wiatru wieżą ujęcia wody. Pilnował go pustelnik, zwolennik antymarokańskiej opozycji.

Rano wymieniliśmy zapchane pustynnym pyłem filtry powietrza i ruszyliśmy. W pewnym momencie przy sporej prędkości cała nasza trójka wpadła do wielkiej dziury w asfalcie. Opony to wytrzymały, natomiast wszyscy uszkodziliśmy tylne obręcze, z tym że Leonid tak mocno, iż opona nie trzymała powietrza. Wobec tego założyliśmy... dętkę.

Śnieg padał poziomo

Ten dzień to dobra droga wzdłuż cudnego wybrzeża. Na noc zatrzymaliśmy się nad przepastnym urwiskiem opadającym do wody. Następnego dnia oddaliliśmy się od oceanu. Kolejną noc spędziliśmy w dolinie między górami. Spotkaliśmy tam słynne z chodzenia po drzewach kozy, które wspinają się dlatego, że w porze suchej nic zielonego nie rośnie na ziemi. Żeby żyć, jedzą liście, po które muszą się wspiąć. Ponadto odwiedziliśmy słynącą z serpentyn dolinę rzeki Dades.

Gdy byliśmy na wysokości 2050 m n.p.m. napotkany góral ostrzegł nas, że dalej droga jest zawalona śniegiem i że nie przejedziemy. Zaprosił nas do siebie na noc. Wziąłem go na motocykl i pojechaliśmy do wsi. Gospodarze byli bardzo ubodzy, mimo to przygotowali kolację z kaszy kuskus. W czasie tego wieczoru dużo się dowiedzieliśmy o życiu w Maroku, polityce króla i życiu gospodarzy. Na pożegnanie zostawiliśmy im składaną łopatę i trochę pieniędzy.

Następny dzień przywitał nas huraganowym wiatrem, zimnem i drobnym śniegiem. Wróciliśmy do doliny, aby uniknąć strącenia w przepaść. W górach, które pokonywaliśmy w drodze do Midelt, śniegowi towarzyszył tak silny wiatr, że przewrócił mnie razem z motocyklem, gdy zatrzymałem się na poboczu. Zmarznięci na kość, dojechaliśmy do celu. Było późno i wiało tak mocno, że śnieg padał poziomo. Na szczęście znaleźliśmy hotel z ogrzewaniem. Drogę przez góry zamknięto z powodu śniegu.

Następny dzień wstał pogodny, ale droga była pokryta lodem. Czekaliśmy do godz. 11, aż słońce go stopi. Wystarczyło jednak znaleźć się kilkaset metrów niżej, aby na drodze nie było już śniegu. Przed nami kilkaset kilometrów objazdu wokół gór. Huraganowy wiatr cały dzień miotał nami jak chciał. Co więcej, w drugiej połowie dnia pojawił się deszcz. Jechaliśmy do zachodu słońca. Na wybrzeżu pogoda się poprawiła.

Po powrocie do Malagi naprawiliśmy samochód zostawiony na kempingu. W podróż powrotną ruszyliśmy 1 marca, do Warszawy dojechaliśmy 6 marca.             

Długość trasy 9140 km. 50% noclegów w namiocie na dziko (polecamy!), 25% w gościnie, 25% w hotelach.

Drogi to w większości doskonałe asfalty, odpowiednie dla każdego motocykla czy skutera. Warto zabrać kilka filtrów powietrza. Pyły pustynne to nie żarty.

Nasz sprzęt:

Opony: Michelin Pilot Road 4. Podczas wyjazdu uszkodziliśmy cztery obręcze (na ostrej krawędzi dziury w jezdni), a opony wytrzymały. Podczas naszego wcześniejszego wyjazdu do Japonii (15 000 km, przez Rosję) wystarczył jeden komplet.

Namiot: 4-osobowy Quickhiker Ultralight IV. Waży tylko 3,9 kg i po złożeniu jest niewielką paczką (40 x 21 x 21 cm), która mieści się w kufrze. W dużym przedsionku zmieszczą się wszystkie bagaże i jest jeszcze miejsce na przygotowanie posiłku.

Ochraniacze dłoni: SW-Motech Blizzard. Przypominają skuterowe mufki, znakomicie chronią dłonie przed chłodem i rękawice przed przemakaniem.

Torba: Dry Bag SW-Motech. Doceniliśmy jej łatwe mocowanie na motocyklu – system pasków i klamer oszczędza mnóstwo czasu podczas pakowania, w razie kontroli granicznych itp. W Afryce trzeba wozić paliwo w kanistrach, bo czasem na stacjach go brakuje albo odległość między nimi jest bardzo duża. W tych torbach mieści się 1 kanister 10 l i dwa po 5 l (oprócz innego bagażu). Kanistry wkłada się od góry, więc dolanie do nich paliwa to łatwizna. Kanistry jadą w pozycji pionowej.

Zapraszamy na fanpage wyprawy: www.facebook.com/Hayabusa.Challenge oraz do galerii zdjęć: http://bit.do/hayabusa-challenge

Zobacz również:
REKLAMA