Czasem podczas zwykłej biesiady piwnej może wpaść do łba pomysł, który tak mocno się człowieka uczepi, że na drugi dzień (i w kolejnych dniach) wydaje się godny realizacji. Tak było i tym razem. Dysputa zaczęła się od motocykli, a skończyła na podchmielonym pomyśle podróży motocyklowej. 8 miesięcy później ruszamy z placu Solnego we Wrocku. Jedzie nas czwórka: PGR, Wawel, Pipcyk i Zet na, odpowiednio, LC4 Adventure 640, dwu TTR-kach 600 oraz beemce F 650. Sprzęty ani nowe, ani drogie. Mają za zadanie obwieźć ekipę po trasie mającej, jak się później okazało, ponad 18 tys. km.
Takich dwóch jak tych czterech nie ma ani jednego! Każdy ma swój świat,jednak łączą ich motocykle i podróże. |
30 godzin w porcie
Na drugi dzień, gdy opuszczamy Polskę, leje jak z cebra. Taka aura z krótkimi przerwami towarzyszy nam aż do Morza Kaspijskiego. Pierwsza awaria (regulator napięcia w beemce), dzięki „porządnemu” przygotowaniu maszyn, dopadła nas już na Słowacji. Uznaliśmy, że bezpieczniej będzie przyjąć to za dobrą wróżbę: co naprawisz teraz, nie będzie się psuło później! Jednak nic bardziej mylnego… W Turcji rozsypuje się silnik jednej z TTR-ek. Powód? Klin na wałku wyrównoważającym. Losy wyprawy zawisają na włosku. Z pomocą policjantów na motocyklu (dwóch na jednym) docieramy do mechanika motocyklowego (to wielka rzadkość w tym kraju). Ale to nie koniec szczęścia w nieszczęściu. Wśród zagracających warsztat chińskich skuterów stoi rozebrana XT 660 Z Ténéré. Wałek z jej pieca pasuje do TTR-ki. Czego chcieć więcej? Postój kosztował nas dwa dni.
Lecimy dalej, mocno spinając pośladki. Wiza turkmeńska niebawem się zacznie, a my dopiero w Gruzji. Legendarna gruzińska gościnność kolejny raz się potwierdza. Trudno odmawiać kolejnych stakanów podczas rozmów z tubylcami przy tankowaniu. Niestety, nie możemy zabawić tu dłużej.
Azerbejdżan wita nas oschle. Za to kawałek za przejściem jemy pysznego baraniego szaszłyka. Postanawiamy wypić do tego bardzo mocną kawę i gnać przez całą noc do Baku. Nie chcemy spóźnić się na prom. Bez przerwy leje, a tiry świecą wszystkim, co mają, prosto w gały. O świcie, wykończeni, docieramy do stolicy. Wieje nadmorski huragan i trudno utrzymać maszynę na pasie. Przynajmniej przestaje padać. Prom odpłynął dwie godziny temu. Następny? „Jak przypłynie, to będzie” – więcej nie jesteśmy w stanie się dowiedzieć. Nikt nic nie wie. Czekamy w porcie 30 godzin. Poznajemy ukraińskich tirowców i dwóch kolesi (Anglika i Szwajcara), jadących mopedami do Mongolii. Ostra imprezka sama się organizuje.
Piekło na ziemi
Na brzeg w Turkmenistanie zjeżdżamy po kolejnych 30 godzinach. Z 5-dniowej wizy zostają nam 3 dni na przejechanie 1500 km. A przecież chcemy jeszcze pozwiedzać! Jest upalnie. Piekło na ziemi to nie przesada. Termometr pokazuje 53 stopnie w cieniu. Woda jest tu droższa od benzyny. Nie dziwi nas to choćby ze względu na to, że pić się chce cały czas. Wszędzie, gdzie się pojawimy, wzbudzamy spore poruszenie. Turyści w tym kraju nie są czymś zwyczajnym. Zwłaszcza ci na motocyklach.
Dojeżdżamy do stolicy – Aszchabadu. Miasto jest owiane wieloma tajemniczymi opowieściami. Głównie za sprawą byłego dyktatora – Saparmyrata Nyýazowa, prezydenta, premiera i szefa parlamentu w jednej osobie. Postanawiamy chociaż częściowo sprawdzić, o co w tym mieście kaman. To prawdziwa oaza pośrodku rozgrzanej jak piec pustyni. Pełno tu fontann i innych wodotrysków, parków i pomników. Te ostatnie zgodnie przedstawiają tę samą osobę – opętanego chorą manią wielkości władcę. Oprócz tego marmurowe gmachy teatrów i uniwersytetów, szpitale, muzea... – wszystko nosi jego imię.
Komentarze
Zobacz artykuł
~Motocykl Online, 2013-07-02 04:19:00
Potwierdzenie zgłoszenia naruszenia regulaminu
Czy zgłoszony wpis zawiera treści niezgodne z regulaminem?