Startujemy z Krakowa. Na koniec dnia rozbijamy namioty na kempingu w Tokaju. W Rumunii okazuje się, że wybudowana przez Ceaucescu Trasa Transfogaraska jest zamknięta, o czym informują dwa betonowe słupy ułożone w poprzek drogi. Po noclegu niedaleko Wielkiego Tyrnowa w Bułgarii czas na Turcję. Po 50 km zaczyna padać. Mamy okazję przetestować przeciwdeszczowe ciuchy. Chińskie za 60 zł posypały się już przy ich wkładaniu.
Przejście graniczne jest ogromne. Udaje nam się sprawnie przekroczyć granicę. W Stambule jakimś cudem trafiamy do hostelu Paris, przyjemnego, z wyjątkiem tego, że pokój mamy na 6. piętrze bez windy.
Wśród miliona samochodów, z których może ze dwa włączają kierunkowskazy, wspinamy się krętymi ulicami Stambułu na ponad 1,5-km most na Bosforze. Wjeżdżamy do Azji. Kierujemy się na północny wschód, ku morzu. Na granicy z Gruzją pełny hardcore: kierowcy próbują się wepchać z jednej i drugiej strony jednocześnie pod to samo okienko, ktoś krzyczy, piesi pchają się do okienek. A na wszystkich z nieba leje się woda.
Batumi wita nas wielkimi dziurami w drodze, rozkopanymi, błotnymi ulicami, wiecznie trąbiącymi i ustawiającymi się po dwa na jednym pasie autami. Znajdujemy restau -i mięsem (je się je rękami – wygryza się w nich małe dziurki, przez które, siorbiąc, pije się rosół), czyli chinkali, ostre mięso wieprzowe w sosie (chyba wołowe) z frytkami (odżapuri), sałatkę z ogórków, pomidorów i cebuli, lemoniadę. Pyszne! Przy stoliku obok zaczynają się śpiewy. To członkowie gruzińskiej grupy wokalnej Batumi. Jeden z nich wyskakuje po gruzińskiego szampana, którego po podpisaniu wręczają nam, życząc szczęśliwej podróży, ściskając i obcałowując.
Ruszamy w stronę skalnego miasta Wardzi. Po około 30 km, kiedy słońce znika za horyzontem, kończy się asfalt. Fazer Łukasza po efektownym ślizgu zatrzymuje się kilka metrów za sporawą dziurą. Po następnych 10 km jesteśmy w Kedzie. Na pytanie o hotel, sprzedawca w sklepiku spożywczym błyskawicznie zamyka interes i prowadzi do siebie do domu. Dostajemy pokój z pięcioma łóżkami, do dyspozycji mamy kibelek z prysznicem, a motocykle wstawiamy do... drugiego domu . „Żeby nie zmokły” – tłumaczy właściciel. Płacimy po 5 GEL, czyli po mniej niż 10 zł.
W restauracji mieszczącej się w domu znów jemy ostre dania, gospodarz ze znajomymi zaczyna śpiewać, dziadek przynosi domową wódkę (60%). Za chwilę gospodarz wznosi toasty: za Polskę, Gruzję, przyjaźń między naszymi narodami, za wspólną religię...
Mistrzowie gleby
Ruszamy przed południem. Po 15 km kończy się asfalt, a zaczyna droga szutrowa. Potem kamienie stają się coraz większe, by po chwili zniknąć w wielkich błotnistych kałużach. Ślisko jak diabli. Ale widoki przepiękne. Zanim wjechaliśmy na przełęcz na wysokości 2025 m n.p.m., Wojtek i Łukasz zaliczają gleby, to znaczy błota. Wieczorem pod kołami znów pojawia się asfalt. Umordowani, nakręciwszy tylko 165 km, kładziemy się spać w jednym z pensjonatów w Aspindzy.
Droga do Wardzi, skalnego miasta powstałego na przełomie XII i XIII w., jest wyłożona świeżutkim asfaltem. Miasto wykute w skałach robi ogromne wrażenie. Zachowało się kilkaset komnat – dużych, małych, dwupiętrowych, z miejscami na palenisko i bez. Działa w nim świątynia, do dziś żyją tam mnisi. Chodzenie po mieście, nawet wytyczoną ścieżką, to zadanie dość trudne, o czym przekonał się Parówa, badając głową strukturę skały.