Rzucam hasło wśród znajomych motocyklistek. Odzew jest błyskawiczny. Co więcej, zgłasza się aż 17 dziewczyn. Po kilku tygodniach ostatecznie krystalizuje się plan wyprawy „Tylko dla Orlic”: będą jechały dwie ekipy po różnych trasach. Przez miesiąc odwiedzimy najciekawsze zakątki indyjskich Himalajów: Spiti, Lahaul i Ladakh, zmierzymy się z trudnymi himalajskimi bezdrożami i najwyższymi przełęczami (kilka powyżej 5000 m n.p.m.), będą też piach, strumienie i duże wysokości.
Joga na dzień dobry
Dzień zazwyczaj zaczynamy od jogi. Dziś nie ma jednak na nią czasu, bo przed nami najtrudniejszy odcinek z całej wyprawy: pierwsza prawie pięciotysięczna przełęcz i pozalewana strumieniami droga. Dziewczyny nie są tego świadome. Mój niepokój potęguje to, że wczoraj z powodu osuwiska ziemi nie udało nam się dojechać na zaplanowany nocleg i dziś musimy nadrobić te kilometry.
Na himalajskich drogach ruch jest niewielki w porównaniu do hinduskich miast. Trzeba jednak uważać na przepaście i wszechobecne ciężarówki. Ania, która gdzieś po drodze zaatakowała pod prąd jedną z nich, nie wzbudziła tym żadnej sensacji: wszyscy się ścisnęli i pojechałyśmy dalej.
![]() Zatory na drogach? To w Himalajach normalne, więc jakoś musiałyśmy sobie radzić. |
Zaraz po świcie supersprawnie startujemy do najtrudniejszego etapu wyprawy. Jest zupełnie inaczej niż pierwszego dnia. Nie do końca byłyśmy wtedy przyzwyczajone do Royal Enfieldów i ruchu lewostronnego, ponadto pokonywałyśmy najbardziej ruchliwy odcinek etapu. Dziś na drodze pusto. Możemy podziwiać widoki. Po prawej buddyjski klasztor Key, jeden z najpiękniejszych w całych Himalajach. Jego biel dominuje nad szarobrązową doliną. Kolorowe chorągiewki modlą się wypisaną na nich najpopularniejszą buddyjską mantrą: OM MA NI PAD ME HUM. Takie same, ale oczywiście dużo mniejsze, łopocą rozpięte między lusterkami naszych Enfieldów.
Spotkania z buddyzmem to nieodłączny element wszystkich moich himalajskich wypraw. Na babskim wyjeździe kulminacją poznawania tamtejszej kultury jest spotkanie z mniszkami w małym, nieznanym nikomu klasztorze, położonym w okolicach Keylong. Do mniszek niełatwo się dostać: przepaścista, wąska droga kończy się w wiosce, nad którą leży klasztor.
Zostawiamy motocykle i ostatnie kilkaset metrów różnicy poziomów pokonujemy na piechotę. Mamy ze sobą kilka worków mąki, dalu (groch, fasola, soczewica), ryżu i innych najpotrzebniejszych produktów. Mniszki szczerze się cieszą na nasz widok. Jesteśmy tam kilka godzin i, mimo bariery językowej, świetnie dogadujemy się przy przygotowywaniu indyjskiego lunchu.
![]() Orlice w raju, czyli szaleństwa nad jeziorem Pangong Tso. |
Następnych kilkadziesiąt kilometrów droga kluczy dnem doliny, potem trasa prowadzi półką skalną. Za każdym zakrętem wydaje się jeszcze piękniejsza. Mamy dylemat: jechać i nadrabiać kilometry, zwolnić i robić przerwy na zdjęcia, czy może puścić drona. Wygrywa opcja „ride slow”. W końcu nie po to pojechałyśmy na drugi koniec świata, żeby się spieszyć. Przejeżdżamy przez checkpoint i zaczyna się podjazd na Kunzum La, pierwszą naprawdę wysoką przełęcz na naszej trasie. Szutrowe zakręty, kamienie, małe strumienie czy piach nie stanowią już żadnego problemu. Dziewczyny zgrały się i między sobą, i z Enfieldami.