Ja mam dolecieć samolotem do Puerto Vallarta w Meksyku, a Juan jedzie solo na BMW F 650 (800 cm3) przez Stany Zjednoczone.
Juan wyjeżdża z naszego rodzinnego Calgary w deszczowe popołudnie 4 października 2008 roku. Jeszcze tego dnia wjeżdża do USA. Kieruje się autostradą nr 15 do miasta Helena, później na południe do pełnego pokus Las Vegas w Nevadzie i dalej do Phoenix. Stany Zjednoczone (ok. 2700 km) pokonuje w 4 dni. Granicę z Meksykiem przekracza w Nogales i tam po raz pierwszy styka się z biurokracją, która jeszcze nieraz da nam się we znaki. Oprócz dokumentu rejestracyjnego motocykla, bardzo ważny jest numer seryjny silnika. Ten ostatni był wymagany na papierze.
W drodze do Palénque
Do Juana dołączam w Puerto Vallarta. Jesteśmy zachwyceni Meksykiem. Przemierzając go z północy na południe, mamy wrażenie, że przekraczamy granice kilku państw. Jedziemy autostradami. Płacimy za nie – w zależności od liczby kilometrów – od 2 do 4 dolarów. Im bardziej zagłębiamy się w ten piękny kraj, tym większa staje się pokusa, żeby zobaczyć, czego wcześniej nie planowanliśmy, słynne ruiny miasta Majów – Palénque.
Po kilku kilometrach przekonujemy się, że droga do Palénque będzie poważnym sprawdzianem dla motocykla. Co kilometr-dwa natykamy się na topes, czyli spowalniacze na drodze. Często towarzyszą im głębokie wyrwy w asfalcie, będące podobno dziełem potomków Majów zamieszkujących dzisiaj tamtejsze tereny. To ich ochrona przed meksykańskimi kierowcami, którzy nie słyną z kurtuazji.
W 8 godzin przejeżdżamy zaledwie 100 km. Na noc stajemy w miasteczku Ocosingo w stanie Chiapas. Jesteśmy 112 km od Palénque. Tego wieczora ktoś opowiada nam o ruinach, które znajdują się w Toninie, tylko 12 km od Ocosingo.
Zamiast Palénque
Następnego dnia wsiadamy w mały busik i za niecałego dolara jedziemy je zobaczyć. Naszym oczom ukazuje się pozostałość cywilizacji Majów: wspaniała, sporej wielkości grupa kamiennych piramid umiejscowionych na kilku tarasach, wtapiających się w zieleń tropikalnego lasu. Oczarowani ich urokiem i tajemniczością, spędzamy tam kilka godzin. Czujemy się na tyle usatysfakcjonowani, że rezygnujemy z Palénque (mamy powód, aby wrócić do Meksyku!).
Postanawiamy kierować się do miasta Tapachula, na granicy z Gwatemalą. Dojeżdżamy do niego wieczorem, po całym dniu podróżowania w strugach deszczu. Zostajemy tam dzień dłużej. Przeznaczamy go na odpoczynek, suszenie ubrań oraz szukanie w sklepach kompletu przeciwdeszczowego (mój źle przymocowany kombinezon wybrał wolność).
Przed południem jesteśmy na granicy z Gwatemalą. Zanim do niej docieramy, oblega nas grupa chętnych do pomocy (za opłatą oczywiście) w załatwianiu formalności granicznych. Trudno się od nich opędzić. Na każdej granicy spędzamy średnio 3 godziny. Ja pilnuję motocykla, a Juan załatwia formalności. Jego hiszpański bywa bezcenny.