W hotelu wzięliśmy ostatni wolny pokój i przez korytarze w scenerii przypominających klimatem „Rodzinę Addamsów” poszliśmy do niego. Gdy otworzyliśmy drzwi, z ulgą stwierdziliśmy, że brak w nim tego typu dekoracji.
Triora jest jedyna w swoim rodzaju. Widać to było także następnego dnia, kiedy dwa trzykołowe Piaggio Ape jechały na wprost siebie w podziemnym przejeździe, za wąskim, aby zmieściły się obok siebie. Co w tym wyjątkowego? To, że owe dwa Piaggio Ape są to wszystkie dopuszczone do ruchu pojazdy w miejscowości. Oraz to, że rozładowaniu minizatoru towarzyszyły charakterystyczna dla Włochów gorączkowa gestykulacja i krzyki. Chaos komunikacyjny z najmniejszą z możliwych liczbą uczestników ruchu. Czy coś takiego jest możliwe gdzie indziej poza Triorą?
Chaos komunikacyjny w Triorze z typowo włoską dyskusją.
Staruszka przyglądająca się tej sytuacji przez okno miała niezły ubaw. Potem zaczęła z nami rozmowę. Chciała, żeby to całe straszenie jak najszybciej się skończyło i żeby w końcu był spokój. Jasne, święto jest ładne, ale ten zgiełk... To nie dla niej. Kiedy tak patrzyliśmy na babinkę, byliśmy w stanie uwierzyć w historie o czarownicach z Triory.
To było pięknych 1250 km
Droga biegnąca w dół w kierunku wybrzeża zaprowadziła nas do zupełnie innych krajobrazów. Białe skały strzelały z brązowej ziemi prosto w kierunku niebieskiego nieba. Obok lśniły srebrne gaje oliwne i zniszczone od wiatru dęby korkowe. Między nimi wiły się w górę kręte drogi pokryte przyczepnym asfaltem, prowadzącym do Castelvecchio di Rocca Barbena.
Za chwilę nasze Suzuki wpadło na zalane słońcem wybrzeże. Zachwyceni Ligurią i Liguryjczykami, przeklinaliśmy los, gdy przyszło żegnać się z tymi okolicami. Nie mam wątpliwości: warto kiedyś powtórzyć tych 5 dni, podczas których przejechaliśmy 1250 km.