Poprzednio zwiedziliśmy w ten sposób Indonezję, Tajlandię i Filipiny (Motocykl 5/2009). Z lotniska do centrum Hanoi jedziemy autobusem za 1 dolara (niech żyją dalekowschodnie ceny!), pod hotel dowozi nas taksówka – znajome Daewoo Matiz. Nie wiem jak, ale upchaliśmy się tam w pięć osób z bagażami.
Hanoi wydało nam się odrobinę prowincjonalne jak na metropolię. Od czasu do czasu ze szczekaczek na słupach lecą przemówienia Ho Chi Minha motywujące naród wietnamski do wytężonej pracy oraz do pielęgnowania socjalistycznego ducha. Miasto jest potężnie zakorkowane i wypełnione warkotem bzyków. Natężenie ruchu oraz swoboda w interpretacji przepisów ruchu drogowego wprawiają nas w lekkie osłupienie.
Następny dzień po przylocie spędzamy na szukaniu odpowiednich motocykli. Nie jest to łatwe, ponieważ sprzęty powyżej 125 cm3 uchodzą tu za solidne rumaki. Zaproponowany w wypożyczalni rozlatujący się Mińsk nie przypadł nam do gustu. Podobnie było z kompletnie zajechaną Yamahą DT 125. Honda XR 250 odmówiła współpracy po 50 km. Ostatecznie wzięliśmy dwie Hondy XL 125 oraz nowszą Yamahę YBR 125.
Wszędzie ojciec narodu
Za pierwszy cel obieramy kurort w miejscowości Sapa w górach na północy (odpowiednik Zakopanego), 350 km od Hanoi. Bladym świtem następnego dnia wreszcie opuszczamy stolicę Wietnamu. Na wylocie z miasta Osip łapie kapcia. Godzinka roboty plus pomoc tubylca rozwiązują problem (facet pokazał nam, jak kleić dętkę bez zdejmowania koła; uśmiechnął się przyjaźnie, gdy po robocie dostał dolara). Przez pierwszy dzień posuwamy się na północ, jadąc wzdłuż rzeki. Mijamy kłujące soczystą zielenią pola ryżowe i przedziwne, średniowieczno-industrialne budowle, które okazują się cegielniami. Po drodze napotykamy sporo przedziwnych pojazdów mechanicznych powstałych dzięki fantazji i umiejętności rolników. Motoryzacyjną rzeczywistość uzupełniają wszelkiej maści postsocjalistyczne ciężarówki typu IFA czy Kraz. Każde większe miasteczko wita nas portretami uśmiechniętego ojca narodu Ho Chi Minha w otoczeniu flag z sierpem i młotem.
Maksymalna prędkość na wietnamskich „autostradach” wynosi 60 km/h, ale jakość nawierzchni nie pozwala nawet na tyle. Po 150 km wlatujemy na wzgórza, pogoda się ustala, tzn. leje równiutko.
Zmrok zastaje nas w małej wioseczce. Dookoła od razu pojawia się mnóstwo tubylców. Wydaje się, że my jesteśmy dla nich większą atrakcją niż oni dla nas. Miejscowi na migi wyjaśniają, co mają do zjedzenia: pokazywanie rogów znaczy krowę albo bawołu, dziób sugeruje kurę, hau hau oznacza mięso psa. Następnego dnia pojawia się słońce. Motocykle spisują się różnie – Marka dziwi się, Osipa od czasu do czasu gubi iskrę, w sprzęcie Piacha nie działa elektryka. Na plus zaliczamy im, że palą 3 l/100 km około 6 zł na nasze) na razie dają radę.
Miny poślizgowe
Wjeżdżamy w malownicze góry z charakterystycznymi dla regionu tarasami ryżowymi, mijamy też sporo plantacji herbaty. Drogi powoli zamieniają się skomplikowane serpentyny. Od czasu do czasu na większych wysokościach wlatujemy w chmurę. Zaczyna popadywać. Gdy tylko droga pozwala, odkręcamy manetki w opór i rozpędzamy sprzęty do zawrotnych 80 km/h. Droga dostar cza nie tylko krajobrazowych atrakcji. Często trzeba wykazywać się świetnym refl eksem: co chwila zza zakrętów atakują kury, kaczki, świnie czy bawoły wodne (zwierzęta używane przy uprawie ryżu). Innym zagrożeniem jest możliwość poślizgu na jakimś błotku albo kupie.
Wieczorem Marek definitywnie traci iskrę. Po drutowaniu i „regeneracji” przewodów wysokiego napięcia przy użyciu scyzoryka dochodzimy ze sprzętem do jako takiego ładu. Zatrzymujemy się w zapadłej dziurze, która wita nas uroczystym pochodem dzieciaków z czerwonymi sztandarami. Do snu mrugają nam powieszone na ulicach neonowe sierpy i młoty.
Wczesnym rankiem atakujemy przełęcz Tram Ton (1900 m n.p.m.) tuż pod najwyższym szczytem w Wietnamie – Fansi Pan. Jedziemy krętą, wijącą się jak wąż szutrową drogą: wokół piękne widoki, szczyty wychodzące z chmur i kilkusetmetrowe przepaście.