Pomknęliśmy A4 do Krakowa i dalej Zakopianką. Pęd jest oczywiście pojęciem względnym, ale nasze 20-30 km/h w stosunku do stojących samochodów to było coś jak prędkość światła.
Przed pensjonatem w Ždiarze stały dwa motocykle, ale po chłopakach nie było śladu. Wrzuciliśmy bagaże i pognaliśmy na poszukiwania. Nie trwały długo, bo czynna była tylko jedna knajpka z jedzeniem i piwem. Po drugim piwie stwierdziliśmy, że jest nas czterech i że przypominamy – no, może z wyjątkiem koloru skóry – bohaterów kultowego filmu „Gang dzikich wieprzy”. Dlatego do końca wyjazdu zwracaliśmy się do siebie per „Wieprzu”.
Zaraz po starcie następnego rana zachwyciliśmy się wspaniałym widokiem na skąpany w porannym słońcu mur Tatr. Pierwszy przystanek zrobiliśmy na rynku w Lewoczy, drugi koło gejzeru Siwa Broda niedaleko Spiskiej Kapituły.
Kolejnym naszym celem był rynek w Preszowie. Stoi tam gotycki kościół św. Mikołaja, pomnik cesarzowej Sissi, krzywa rzeźba oraz pomnik Armii Czerwonej. A wszystko otaczają prześliczne renesansowe kamieniczki. Na dachu jednej z nich, noszącej nazwę „Ruski dom”, siedzi uroczy amorek z sierpem w dłoni.
Po zapasy do piwnic
W porze obiadowej przekroczyliśmy granicę słowacko-węgierską i niedługo potem zaparkowaliśmy pod znaną nam knajpą w Tokaju nad Cisą, gdzie serwują genialną rybną zupę. Po obiedzie podjechaliśmy pod naszą ulubioną piwniczkę i uzbrojeni w 2,5-litrowe plastikowe butelki (niektórzy mieli dwie) zagłębiliśmy się w tokajskich podziemiach.
Ciężsi o piwniczne trofea pojechaliśmy do Mate szalki szukać noclegu. W miejscu, gdzie według Google’a powinien być pensjonat, zastaliśmy nocny klub. Ale pokoje były, były też garaż dla motocykli i weranda do konsumpcji zawartości przywiezionych butelek.
Po pokonanych od rana następnego dnia kilkudziesięciu kilometrach wjechaliśmy do Rumunii. Wkrótce zgodnie stwierdziliśmy, że czas na ciorbę (zupę). W przydrożnej knajpce podeszła do nas tak hojnie przez naturę obdarowana kelnerka, że krew się nam wzburzyła, źrenice rozszerzyły i serca bić zaczęły szybciej. Ponieważ na taki stan najlepszy jest zimny prysznic, po chwili niebo zasnuły ciemne chmury i zaczęło padać.
Dalsza trasa szła przez Dej do Tigru Muresz wśród malowniczych wzgórz, jezior i uroczych wiosek. Tyle że asfalt był bardzo dziurawy, gdzieniegdzie nie było go w ogóle, co szczególną „frajdę” sprawiało Goldasowi Jurka. Ostatnich 30 km tego dnia wiodło po całkiem dobrej nawierzchni, tyle że urozmaiconej dziurami o średnicy ok. 1 m i głębokości do 50 cm. Na szczęście ominęliśmy wszystkie przeszkody i dojechaliśmy do Tigru Muresz.
Ping-pong w kopalni
Następnego dnia wybraliśmy się do średniowiecznej kopalni soli w Praid. Kupiliśmy bilety i pojechaliśmy. Pojechaliśmy, bo do kopalni wjeżdża się zwykłym autobusem miejskim. Potem jeszcze schody w dół i oglądamy ogromne sale wykute w soli, długości kilkuset metrów, szerokie i wysokie na kilkadziesiąt.
Po salach spacerują tłumy turystów (kuracjuszy?) – grają w piłkę, ping-ponga, ćwiczą, siedzą przy komputerach. Z Praid pojechaliśmy do wąwozu Bicaz. Ta droga zapadła nam w pamięci: kilkadziesiąt kilometrów dobrej nawierzchni, zakręt za zakrętem, widok za widokiem, raz w prawo, raz w lewo.