Turystyka: Wyprawa do delty Dunaju

W pewne lipcowe przedpołudnie Axel z Jurkiem ruszyli z Katowic w kierunku Ždiaru. Niedługo potem ja i Gutek odpaliliśmy nasze maszyny i też pognaliśmy w kierunku Tatr.  

Turystyka: Wyprawa do delty Dunaju
Widok do zapamiętania na całe życie.

Pomknęliśmy A4 do Krakowa i dalej Zakopianką. Pęd jest oczywiście pojęciem względnym, ale nasze 20-30 km/h w stosunku do stojących samochodów to było coś jak prędkość światła.

Przed pensjonatem w Ždiarze stały dwa motocykle, ale po chłopakach nie było śladu. Wrzuciliśmy bagaże i pognaliśmy na poszukiwania. Nie trwały długo, bo czynna była tylko jedna knajpka z jedzeniem i piwem. Po drugim piwie stwierdziliśmy, że jest nas czterech i że przypominamy – no, może z wyjątkiem koloru skóry – bohaterów kultowego filmu „Gang dzikich wieprzy”. Dlatego do końca wyjazdu zwracaliśmy się do siebie per „Wieprzu”.

Zaraz po starcie następnego rana zachwyciliśmy się wspaniałym widokiem na skąpany w porannym słońcu mur Tatr. Pierwszy przystanek zrobiliśmy na rynku w Lewoczy, drugi koło gejzeru Siwa Broda niedaleko Spiskiej Kapituły.

Kolejnym naszym celem był rynek w Preszowie. Stoi tam gotycki kościół św. Mikołaja, pomnik cesarzowej Sissi, krzywa rzeźba oraz pomnik Armii Czerwonej. A wszystko otaczają prześliczne renesansowe kamieniczki. Na dachu jednej z nich, noszącej nazwę „Ruski dom”, siedzi uroczy amorek z sierpem w dłoni.

Po zapasy do piwnic
W porze obiadowej przekroczyliśmy granicę słowacko-węgierską i niedługo potem zaparkowaliśmy pod znaną nam knajpą w Tokaju nad Cisą, gdzie serwują genialną rybną zupę. Po obiedzie podjechaliśmy pod naszą ulubioną piwniczkę i uzbrojeni w 2,5-litrowe plastikowe butelki (niektórzy mieli dwie) zagłębiliśmy się w tokajskich podziemiach.

Ciężsi o piwniczne trofea pojechaliśmy do Mate szalki szukać noclegu. W miejscu, gdzie według Google’a powinien być pensjonat, zastaliśmy nocny klub. Ale pokoje były, były też garaż dla motocykli i weranda do konsumpcji zawartości przywiezionych butelek.

Po pokonanych od rana następnego dnia kilkudziesięciu kilometrach wjechaliśmy do Rumunii. Wkrótce zgodnie stwierdziliśmy, że czas na ciorbę (zupę). W przydrożnej knajpce podeszła do nas tak hojnie przez naturę obdarowana kelnerka, że krew się nam wzburzyła, źrenice rozszerzyły i serca bić zaczęły szybciej. Ponieważ na taki stan najlepszy jest zimny prysznic, po chwili niebo zasnuły ciemne chmury i zaczęło padać.

Dalsza trasa szła przez Dej do Tigru Muresz wśród malowniczych wzgórz, jezior i uroczych wiosek. Tyle że asfalt był bardzo dziurawy, gdzieniegdzie nie było go w ogóle, co szczególną „frajdę” sprawiało Goldasowi Jurka. Ostatnich 30 km tego dnia wiodło po całkiem dobrej nawierzchni, tyle że urozmaiconej dziurami o średnicy ok. 1 m i głębokości do 50 cm. Na szczęście ominęliśmy wszystkie przeszkody i dojechaliśmy do Tigru Muresz.

Ping-pong w kopalni
Następnego dnia wybraliśmy się do średniowiecznej kopalni soli w Praid. Kupiliśmy bilety i pojechaliśmy. Pojechaliśmy, bo do kopalni wjeżdża się zwykłym autobusem miejskim. Potem jeszcze schody w dół i oglądamy ogromne sale wykute w soli, długości kilkuset metrów, szerokie i wysokie na kilkadziesiąt.

Po salach spacerują tłumy turystów (kuracjuszy?) – grają w piłkę, ping-ponga, ćwiczą, siedzą przy komputerach. Z Praid pojechaliśmy do wąwozu Bicaz. Ta droga zapadła nam w pamięci: kilkadziesiąt kilometrów dobrej nawierzchni, zakręt za zakrętem, widok za widokiem, raz w prawo, raz w lewo.

Potem długi podjazd na przełęcz z Czerwonym Jeziorem, po której zaczynał się wąwóz Bicaz. Droga biegła jego dnem. Miejscami skalne ściany schodziły się na szerokość kilkunastu metrów. Po wyjechaniu z wąwozu wpadliśmy na drogę szybszego ruchu – szeroką, z dobrą nawierzchnią i małym ruchem. Do wieczora przejechaliśmy spory kawał kraju. Następnego dnia szybko dojechaliśmy do Gałacza nad Dunajem.

Stanęliśmy pod ładną cerkwią Precista i poszliśmy na zwiedzanie. Z krzaków wypadł tubylec i agresywnie odganiał nas od zabytku, krzycząc „Danger!”.

Trochę się zeźliłem, ale młodzieniec w końcu się zrehabilitował, wprowadzając nas do wnętrza i ciekawie opowiadając o historii cerkwi. Dopiero na zewnątrz, jak robiłem zdjęcie całości, zobaczyłem urwany główny krzyż, wiszący na nie wiadomo czym.

Przez Dunaj przepłynęliśmy rozklekotanym promem. Na drugim brzegu po niecałych 100 km zajechaliśmy do Tulczei – punktu wypadowego wycieczek po delcie. Trochę posnuliśmy się po mieście i zjedliśmy zupę rybną. Potem w pięknej scenerii rozlewisk Dunaju, otoczonej przez malownicze wzgórza morenowe, pojechaliśmy jeszcze kilkadziesiąt kilometrów – do Mahmudii. Tam stanęliśmy bezradnie na placyku i rozejrzeliśmy się błagalnie.

Jak na zawołanie podjechał na rowerze miejscowy rumuński Ukrainiec, który zaproponował nocleg u swego przyjaciela. Spodobało nam się tam. Axel znalazł co prawda za płotem pensjonat z basenem, ale spora karafka palinki, czym prędzej przyniesiona przez gospodarza, przesądziła o wyborze noclegu.

Magiczna delta
Nasz Ukrainiec o imieniu Wasyl namówił nas na rejs łodzią motorową. Więc rzeczy do pokojów, aparaty w dłoń i pognaliśmy za Wasylem w stronę portu. Zaopatrzeni w 2 litry piwa na głowę rozsiedliśmy się w małej łódce z 35-konnym silnikiem i ruszyliśmy w 65-kilometrową podróż. Gutek celnie scharakteryzował deltę Dunaju: Amazonka bez piranii. Płynęliśmy jedną z trzech odnóg Dunaju, kanałami, limanami, po szerokich wodach i wąskich przesmykach. A wokół chmury ptactwa, ławice ryb, małże, wspaniała roślinność. Na jakimś forum o Rumunii znalazłem pytanie: czy warto odpuścić 1-2 dni w Transylwanii i jechać nad deltę? Jedynie słuszna odpowiedź: w ogóle odpuścić Transylwanię i jechać nad deltę. Dzień zakończyliśmy w knajpce przy rybkach i karafce domowego wina.

Następnego dnia dojechaliśmy do Babadag, gdzie zwiedziliśmy najstarszy meczet w Rumunii, potem jechaliśmy główną drogą w stronę Morza Czarnego. Nieco zaskoczyły nas spore odcinki pozbawione asfaltu, posypane szuterkiem, na których ciężarówki wzbijały gigantyczne chmury białego pyłu.

Na zasłużony wakacyjny odpoczynek zajechaliśmy do Mamai. Trwał on od godz. 15 do godz. 7 następnego dnia, czyli długo. W tym czasie zjedliśmy własnoręcznie przygotowaną obiadokolację, kilka razy wykąpaliśmy się w Morzu Czarnym, pospacerowaliśmy po plaży oraz spożyliśmy wino Cotnari w wersji XXL.

Następnym etapem była Konstanca . Poszliśmy tam zobaczyć słynne kasyno. Na nadbrzeżu stał śliczny budynek, który z bliska okazał się ruiną. Wspaniała secesyjna elewacja była popękana, szyby wybite, okna zbutwiałe. Wejście otwarte, a w środku wisiały jeszcze wspaniałe żyrandole, bordowe kotary i wielkie lustra. Panującą tam ciszę zakłócał jedynie trzepot skrzydeł licznych tamtejszych mieszkańców – gołębi. Z Konstancy wypadliśmy na autostradę do Bukaresztu. Obwodnica stolicy – 32 km w dwie godziny. Potem autostrada do Piteszti. Pognaliśmy do wsi Poienari, rodowej wsi hrabiego Drakuli. W pensjonacie o nazwie – jakżeby inaczej – Drakula dostaliśmy dwa domki kempingowe, piwo oraz genialny obiad: mamałyga, owczy ser i bałkański jogurt. Bardzo nam smakował.

Bez zatrzymywania minęliśmy zamek Drakuli i – radośnie kręcąc to w prawo, to w lewo – wąską drogą w dolinie Arges osiągnęliśmy jezioro Vidraru. Parę minut na fotki i pojechaliśmy dalej – Fogarasze czekają. Gdy wyjechaliśmy ponad granicę lasu, ukazały nam się olbrzymie góry przekraczające 2500 metrów. Stanęliśmy na fotki w malowniczej zatoczce. Widoki były piękne i najpewniej my też okazaliśmy się niebrzydcy, bo przylazło do nas stadko osiołków, które jednoznacznie okazały nam głębię swych uczuć. A jeśli nie głębię, to długość z pewnością. Kolejnymi serpentynami w malowniczej scenerii osiągnęliśmy najwyższy punkt trasy i po przejechaniu tunelu znaleźliśmy się na największym górskim targu, jaki widziałem. Krupówki wysiadają. Ponieważ oprócz serów i wędlin nie było tam nic ciekawego, dziesiątkami kolejnych zakrętów zjechaliśmy w dolinę.

Jeszcze kawałek i osiągnęliśmy Sibiu. W tym pięknym mieście spędzilibyśmy więcej czasu, gdyby nie temperatura, która przekroczyła +40O. Marząc o orzeźwieniu, przez Sebesz i Alba Julię przejechaliśmy na autostradę omijającą Turdę i Cluj Napoca. Axel resztkami świadomości majaczył, że marzy o tanim noclegu z basenem i piwem. I stało się! Po kilku kilometrach od zjazdu z autostrady stanęliśmy na pięknym kempingu z sanitariatami o zachodnim standardzie, zimnym piwem, basenem i kameralną restauracją. W niej spędziliśmy wieczór.

Następnego dnia Gutek utracił lewą sakwę. Przytroczyliśmy ją kolorowymi sznurkami na szczycie góry jego bagażu. Tak dojechaliśmy do Egeru. Na kempingu wzięliśmy rozpadający się domek i poszliśmy tam, gdzie zimno, czyli do podziemi, gdzie ruszyło intensywne nawadnianie organizmów różnymi metodami – z butelek, kielichów, a nawet bezpośrednio do paszczy z różnych przyrządów winiarskich. Po chwili dołączyła do nas grupka motonitów z Wrocka, która również wracała z Rumunii. Tak nastała noc, ostatnia tego wyjazdu.

Mamy w pamięci
Następnego ranka budzenie ekipy, śniadanie, pakowanie gratów, pożegnanie z wrocławianami i jazda, jazda, jazda. Obiad w klimatycznym Chopper Clubie w słowackich Vrutkach i przygoda się skończyła. Ogrom wrażeń, 3500 km, bajkowe widoki, interesujący ludzie – wszystko to zostało za nami, ale co ważniejsze również w naszej pamięci.

Dela Dunaju - skarb Rumunii

Najlepszy sposób na rejs po delcie: łódka o małym zanurzeniu, z miejscowym przewodnikiem lub dobrą mapą i GPS-em. Prawdziwa przygoda zaczyna się na kanałach, limanach, jeziorkach i przesmykach, wśród lasów, trzcin, ryb i chmar ptactwa. Dobrymi punktami wypadowymi są Mahmudia i Murighiol. Łódkę na rejs załatwi właściciel pensjonatu, ale wystarczy krótki spacer po nadbrzeżu.

W delcie są osady turystyczne, np. Uzlina, dostępne jedynie od wody (mają własne łodzie), z naprawdę dobrym zapleczem (internet!). Ciszę przerywa tam jedynie szum skrzydeł ptaków, plusk ryb, od czasu do czasu skrzyp wioseł lub warkot silnika łodzi. Delta to raj dla wędkarzy! Po popołudniowym wypadzie na ryby mieszkającej w naszym pensjonacie rodziny lodówka za nic nie dała się zamknąć!

Ten piękny kraj z roku na rok europeizuje się, warto więc spieszyć się, żeby przeżyć coś oryginalnego. Lej – tamtejsza waluta – ma wartość praktycznie identyczną jak złotówka. Ceny są bardzo zbliżone do naszych.

Zobacz również:
REKLAMA