Ciśnienie podniosły mi już pierwsze metry wyprawy na Bałkany: trzy załadowane na maksa kufry + dopięta karimata spowodowały, że motocykl chwiał się. Odezwał się mój brak doświadczenia w jeździe z takim bagażem. Tuż po wjeździe na Węgry stanęłam, żeby odpocząć. Zgasiłam Aprilię, po czym odpalić już nie chciała. Nie pomogły kable ani dzwonienie po porady do znajomych. Była sobota, więc warsztaty nieczynne do poniedziałku. W tej sytuacji za zgodą właściciela zostawiłam Aprilię w kantorze, przy którym stanęłam, i stopem wróciłam 60 km do Wiednia. Postanowiłam skorzystać z okazji i zobaczyć miasto.
Robiąc zdjęcie dziwnemu motocyklowi stojącemu na chodniku, poznałam jego właściciela – Aleksa. Tak uczynnych ludzi jak on spotkałam po drodze więcej. W niedzielę rano jego pracownik odwiózł mnie z powrotem na Węgry. Miałam tam skorzystać z jego assistance. Jeśliby to się nie udało, miałam wsiąść na motocykl Aleksa i oddać sprzęta w drodze powrotnej. Na szczęście, gdy wsadziłam kluczyk do stacyjki, moja Aprilia... odpaliła.
![]() |
![]() |
Serbia to początek Bałkanów, ale i koniec Unii Europejskiej. W Nowym Sadzie czekał na mnie Rasa – Serb, który studiował w Polsce. Od razu zabrał mnie na spacer. Wieczorem uliczki w okolicach centrum oraz deptak nad Dunajem ożywają – małe knajpki z warzonym na miejscu piwem (pivnice) oraz pijalnie wina (butelkę można tu kupić za 8 zł) wypełniają się młodymi ludźmi.
Z samego rana pojechałam do mechanika. Denci przejechał się kawałek moją Aprilią i orzekł: „To może być wszystko”. Żebym nie traciła czasu na oczekiwanie, odwiózł mnie do centrum, parę razy przejeżdżając po drodze na czerwonym. „Jeśli wszyscy w Serbii tak jeżdżą, to ja wracam do Polski” – pomyślałam, szybko jednak wczułam się w serbskie klimaty motocyklowe. Wieczorem telefon od Denciego: „Zapraszam po motocykl. Błędy zostały wykasowane. Radzę jeden dzień jazd po okolicy i mocną wiarę w Boga, bo od niego wszystko teraz zależy” – powiedział.