Jest pierwszym polskim zawodowcem w enduro. To niezwykle sympatyczny i skromny 21-letni facet. Już w zeszłym sezonie błysnął talentem na międzynarodowej arenie, kiedy podczas MŚ w klasie 125 w Povażskiej Bystricy zajął trzecie miejsce. W Polsce od dawna nie ma konkurencji. Świadczy o tym chociażby pięć tytułów mistrza Polski w enduro czy dwukrotne mistrzostwo kraju w motocrossie. Do tego zdobył trzy złote medale na Drużynowych Mistrzostwach Świata w Enduro (ISDE), czyli na Sześciodniówce, i dorzucił dwa wicemistrzostwa Europy w klasie 125 i... uzyskał angaż do jednego z najlepszych fabrycznych zespołów – Husqvarny. O drodze do podium, treningach i losie fabrycznego z Bartkiem Obłuckim rozmawia Grzegorz Dąbrowski.
– Jak się zostaje jeźdźcem Husqvarny?
– Wszystko zaczęło się od Sześciodniówki ‘99. Startowaliśmy na seryjnych Husqvarnach, a ja nie potrafiłem zestroić w mojej zawieszenia. Poszedłem do mechaników fabrycznych. Dzięki ich pomocy następnego dnia awansowałem z 30. na 15. miejsce w klasie. Po zawodach zostałem zaproszony przez Husqvarnę do udziału w ostatniej rundzie mistrzostw Włoch w enduro. Na pierwszej próbie wykręciłem czas lepszy od takich mistrzów, jak Sala, Grasso, Passeri czy Farioli. Później podpisałem roczny kontrakt.
– Co będziesz robił teraz, gdy już opadły emocje związane z mistrzostwami świata?
– Wkrótce lecę do Włoch sprawdzić nowego TM-a 250 4T. Jest też opcja z KTM-em. Mój znajomy Kari Tiainen jest tam menedżerem sportowym. Dostałem również zaproszenie od fabrycznego zespołu supermoto Husqvarny. Chcą, żebym sprawdził możliwości motocykla na sekcji crossowej.
– Który start w tym sezonie wspominasz jako najcięższy?
– Hiszpania, pierwsza runda MŚ. Najkrótszą próbę jechało się 10 minut, a do tego nie było koleiny płytszej niż po kolana. Trzy próby w kółko i masakra na podjazdach.
– Co możesz powiedzieć o atmosferze panującej w fabrycznym teamie?
– To jest tak, jakbyśmy poszli zjeść pizzę z przyjaciółmi. Wszyscy się lubią i sobie pomagają. Jak tylko skończymy przejazd, dopingujemy siebie na próbach z moim kolegą z zespołu, wicemistrzem świata Paulem Edmonsonem. Zero nerwówki. Gdybym powiedział do mechanika: Zajmij się moim motocyklem albo posprzątaj, bo słabo nam się pracuje, miałbym za swoje!
– Jak przygotowujesz się w zimie?
– Ćwiczę siłowo pięć razy w tygodniu. Już od stycznia 75% czasu poświęcam na treningi na torze i wtedy np. jeżdżę supercross.
– Wasze motocykle chyba mocno odstają od Yamahy triumfatora klasy 250 4T Petera Bergvalla, co widać zresztą po czasach uzyskiwanych na próbach?
– Średnio w MŚ traciliśmy z powodu słabszego sprzętu 10 sekund na każdej próbie i 2 minuty w całej rundzie. Rasowana Huska waży 112 kg i ma 33,3 KM. Peter, którego przezywamy „Bent Valve” [zgięty zawór – red.] dysponuje Yamahą na bazie crossówki YZ 250F o mocy 41 KM i masie 105 kg.
– Jak oceniasz szanse Polaków w Sześciodniówce?
– Są niewielkie. Brakuje nam zawodników, którzy mogliby osiągnąć sukces jako zespół. Tam jest mało prób i ciężko odrobić starty. Ale jak przyjeżdża zawodnik z drużyny i łapie minut ę z próby, to o czym mamy mówić? W tym roku nie zrobię straty większej niż 30 sekund z dnia. Chciałbym moim słabym motocyklem nie wygrywać prób z kolegami z kadry.
– Dlaczego Polacy praktycznie nie liczą się w międzynarodowych zawodach enduro i motocross?
– Polscy zawodnicy strasznie się spalają. Mają w głowie zakodowaną konieczność tuningu motocykli, przeróbek czy odpowiedniej diety. To tworzy dystans nie do pokonania wobec zagranicznych jeźdźców. Pokaż mi kogoś z naszych, kto siedzi w Hiszpanii czy Włoszech i trenuje z młodymi zagranicznymi zawodnikami...
– No, ty...
– Przez trzy lata jeździłem do Hiszpanii, wydawałem po 15-17 tys. złotych. To mi w końcu dało miejsce w teamie fabrycznym. Najpierw trzeba dojść do jakiegoś poziomu w Polsce, ale – umówmy się – nie będzie on europejski. Najwięcej dają prywatne kontakty z zawodnikami. Oni dużo podpowiedzą. Dzięki treningowi z nimi zaczynasz widzieć nowe możliwości.