Dzisiaj wydaje się, że świat jest mniejszy i wystarczy wykupić miejsce w hotelu jakiegoś atrakcyjnego, egzotycznego zakątka, wsiąść w samolot i po kilku chwilach stresiku być na miejscu. Daleko od domu. Na szczęście można też inaczej.
Jak zwykle w takich przypadkach znalazło się kilka przeszkód. Motocykl nie był tzw. salonówką – posiadam rzadko spotykaną na drogach MZ Skorpion SPORT 660 mającą już 12 lat i nieznaną przeszłość na Wyspach Brytyjskich. Całą zimę trwały przygotowania. Przesunęły się one na lato z uwagi na stuki w silniku, jak i poważny wypadek kolegi Shoguna, który pomagał mi przy motocyklu. Wszystko wreszcie zostało zrobione. Obawiałem się jeszcze o wytrzymałość bagażnika, wyspawanego przez Shoguna, ale mieliśmy go jeszcze poprawić. Póki co wzmocniłem go grubymi plastikowymi opaskami, powertapem i dla estetyki czarną taśmą izolacyjną. Konstrukcja nie zawiodła. Bagaż choć mocno okrojony - mikroskopijny namiot, najmniejszy z możliwych palnik z butlą, a poza motocyklowymi butami na nogach, tylko klapki i japonki dla żony - i tak był przerażająco wielki. Bałem się też o tylny amortyzator (już raz naprawiany). Trakcja motocykla okazała się nie najgorsza i tylko na wolno pokonywanych zakrętach (np. serpentyna, rondo) odczuwałem lekkie trzepotanie kierownicy. A serpentyn mieliśmy pokonać co najmniej kilka tysięcy. Wyjeżdżamy z małym poślizgiem. Z nieba leje się już żar, a pot mi po gnatach pod sportowym kombinezonem. Koniecznie musiałem wbić się w to wdzianko, bo zakręty w górach dokąd zmierzamy to przecież najbardziej fantastyczny tor wyścigowy. W Czechach deszcz i błyskawice skutecznie nas ochłodziły. Wyruszamy więc znów nie rankiem, a po południu gdy tylko zaczęło się przejaśniać. Gnamy w pochmurnej scenerii. Z czasem wychyla się słoneczko i towarzyszy nam aż do północnych Włoch. Z uwagi na zimno i zmęczenie bierzemy motel ze śniadankiem.
Rano obieramy kurs na Jezioro Garda. Pierwsza przełęcz, Giovo, zaledwie 2094 m npm wita nas piękną pogodą i wspaniałymi widokami. Zjeżdżamy w dół, a ja na nowo uczę się techniki jazdy agrafkowymi zakrętami. Singiel nie lubi zbyt niskich obrotów. Trzeba czasem zrobić szybką redukcję nawet do jedynki, albo wspomóc się sprzęgłem. Zgaśnięcie motocykla w środku serpentyny to nieuchronna gleba. Wkrótce jedziemy wybrzeżem Gardy, galeriami i tunelami w zboczach masywu wchodzącego w wody jeziora. Mijamy piękne stare wille, ogrody z wielkimi palmami, cyprysami i cytrusami. Kąpiemy się w rześkich lecz nie zimnych wodach i ścigamy się ze starym Porsche 356. Starszy pan nie odpuszczał na krętych drogach. Twardy zawodnik. Nocleg mamy w okolicach Bergamo u kuzyna. Wsuwamy słodkie arbuzy, a za oknem słychać deszcz. Następnego dnia też pada, więc zostajemy i zbieramy siły.
Kierunek morze
Z miasta wyprowadza nas sympatyczny Włoch. Gna na złamanie karku, wygląda jakby przed nami uciekał. W końcu zatrzymuje się jednocześnie wyskakując z wozu. Jest siwy i w średnim wieku. Wskazuje nam palcem właściwą drogę i mówi żebyśmy nie jechali szybko, bo jest piękna, ale niebezpieczna. Podobna sytuacja ma miejsce raz jeszcze nad morzem, kiedy jedziemy za człowiekiem na Moto Guzzi Quota. Przepiękne enduro. Jedyne, które mógłbym mieć w swej stajni. Droga przepiękna, dzika przyroda na dużym obszarze, rozrzucone i zagubione senne miasteczka. Mam problem z wyszukaniem luzu w skrzyni. Reguluję sprzęgło na klamce. Jest lepiej, ale w Sestri Levante nadmorskim kurorcie urywa się linka. Naprawiamy. Mamy nową za parę groszy. Miły właściciel warsztatu pomaga mi przy montażu i częstuje napojami. Wreszcie spóźniona kąpiel w morzu. Śpimy na stromym wzgórzu nad przepaścią z przepięknym widokiem na błękit morza, zieleń wzgórz tonących w wodach i czerwone dachówki kamienic daleko, daleko w dole. Żeby tam dojechać musiałem zafundować MZ-tce odcinek enduro. Rano spotykamy rosyjskiego paralotniarza. Oferujemy mu pomoc i przez 15 minut sterczymy ze spadochronem w dłoniach w poszukiwaniu wiatru. Rosjanin na kasku ma kamerę, a na tyłku wielki schowek na spadochron przypominający pancerz skorupiaka. W końcu łapie wietrzyk i ku mojemu zdziwieniu unosząca się w górę czasza łagodnie porywa zawodnika. Nie rzucił się do przepaści jak to sobie wyobrażałem. Motocykl i namiot chowamy w kosodrzewinie na szczycie i spacerkiem schodzimy na plażę i na miasto. Wybrzeże okolic Sestri to park krajobrazowy Cinque Terre, który tworzą piękne górzyste półwyspy porośnięte zielenią w górnej części, a w dolnej starą miejską zabudową w ciepłych kolorach. Ciepłe noce na naszym biwaku to niezapomniane wrażenia. Nad głowami niebo rozgwieżdżone tak mocno, że droga mleczna wydawała się na wyciągnięcie ręki. Z oddali muzyka co sobotniej fiesty mieszała się z szumem fal. Na naszej mikroskopijnej kuchence przygotowywaliśmy prawdziwą ucztę. Pewnego wieczora w menu: Spaghetti - cztery sery. Polane to wszystko obficie oliwą z oliwek. Puszka podróżuje z nami bezpiecznie w opakowaniu przypominającym starego Castrola. Wino do posiłków pochodzi z kartoników, na których dumnie prezentuje się wielka jedynka. Numero uno in Italia. Na wzgórzu przez kilka dni nikt nam nie przeszkadzał, dlatego żal nam było się stamtąd ruszać. Rano pokrzepiamy się jeszcze espresso i ruszamy w drogę.
Początkowo próbujemy zasuwać wybrzeżem. Tłok jak diabli, a tuż za zabudowaniami zaczynają się zakręty. Nie jedziemy wcale wolno, ale tracimy czas stojąc na światłach, a i droga nie prowadzi naprzód tylko dookoła półwyspów. W końcu mówimy pas i zjeżdżam na autostradę do Genui. Oddalamy się od morza i zmierzamy w kierunku Cuneo w Piemoncie. Punkt A - ciepłe morze – zaliczony. Przed nami punkt B: wysokie góry i przełęcze.
Motocyklem w chmurach
Przed nami fascynujące mnie wielkie alpejskie masywy. By zdobyć przełęcze i mieć z tego jak najwięcej radości zakładamy bazę, gdzie zrzucamy balast w postaci bagażu. Gościmy na rozległej równinie, pooranej głębokimi wąwozami u mojego byłego pracodawcy. W chłodne poranki mamy widok na potężne góry. Później powietrze staje się mniej przejrzyste i góry w tajemniczy sposób znikają. Nasz gospodarz Bepe czyli Giuzeppe dobrze mnie pamięta mimo upływu ośmiu lat i bez zbędnych ceregieli pokazuje, gdzie możemy biwakować. Dzień zaczynamy od kawy, potem nakrywamy cały majdan plandeką na wypadek deszczu i ruszamy w góry. Na śniadanie zatrzymujemy się na trasie. Jedną z pierwszych tras jest droga na Elvę. Przepiękna i niebezpieczna. Znam już ją całkiem nieźle, co w połączeniu z nie najgorszym asfaltem zachęca do odkręcania. Jednak trzeba uważać. W wąskich, wyciosanych w skale tunelach trafiają się ostre zakręty. Do tego z pełnego słońca wjeżdża się w ciemność. Światła nie pomagają – przez chwilę nic nie widać. Kiedy droga biegnie wierzchem, wije się na skalnej półce. Z drugiej strony przepaść i widok na bujny las w wąwozie.