Wschodzące słońce ukazuje się nad krawędzią lasu, rozświetlając poranek miedzianym blaskiem. Kanapy motocykli testowych pokrywa rosa. Jest chłodno, ale rześko. Ten dzień na pewno będzie wspaniały, m.in. dlatego, że długa zima wreszcie opuściła Europę. To idealny czas, by spędzić parę godzin w siodle, jadąc na luzie i bez pośpiechu, ciesząc się wygodną pozycją i dając się ponieść ogromnym silnikom. Ten styl od zawsze był znakiem rozpoznawczym Suzuki Bandita 1250 S. Do tej pory Honda miała w tej klasie CBF-a 1300 S, zeszłoroczną zwyciężczynię naszego testu Alpen Masters, która w tym roku zyskała dodatkowy atut w postaci ABS-u. Dla tych, dla którym wystarczy litr pojemności, Honda przygotowała CBF-a 1000. Tegoroczna wersja tej maszyny stanowi jeszcze poważniejsze wyzwanie dla Bandita. Oba największe sprzęty Hondy łączy przede wszystkim zbliżona moc.
Czy CB 1300 S będzie w stanie zagrozić popularnemu Banditowi, a może zaskakująco ładny CBF 1000 sprawi niespodziankę obu rywalom?
Gdyby o zwycięstwie decydował wygląd, CB 1300 S wygrałby z palcem w tym miejscu. Maszyna jest potężna niczym góra. To wrażenie pogłębia się, gdy przerzucisz nogę nad kanapą. Szeroka kierownica, ogromny, podłużny zbiornik paliwa, siodło jak sofa z domu babci, a w ramie drzemie potężny silnik. Ogromna przednia owiewka chroni nie tylko dwa schowki, z których jeden jest zamykany na kluczyk, lecz także dwa tradycyjne okrągłe zegary, tak jak za starych, dawnych lat. Analogowe, rzecz jasna, przejrzyste i zgrabnie zaprojektowane – po prostu ładne. CB 1300 S nawiązuje do „cebul” z lat 80. ubiegłego wieku, i wcale nie chce tego ukryć. Unika jednak zejścia do poziomu przaśnego retro. Kosztuje (51 900 zł) o wiele więcej niż CBF (40 900 zł) czy Bandit (36 000 zł). Pod względem jakości wykonania ten motocykl nie ma jednak sobie równych.
Blady po kuracji
W zestawieniu z tym gigantem CBF 1000 wygląda raczej mikro. Znacznie bardziej zwarty, choć nadal duży, gwarantuje wygodną pozycję jeźdźca i lekki przechył w kierunku sportu. Tu dają o sobie znać geny dawnego FireBlade’a, wyraźnie poskromione przez kurację hormonalną.
Kierownica nie jest za wąska, umieszczony pośrodku obrotomierz i znajdujące się nad nim kontrolki są dobrze widoczne dla jeźdźca. Wszechstronność ma podkreślać szyba, którą można ustawiać w czterech pozycjach. Kanapa też ma regulację (dwie wysokości). Reflektory w kształcie kocich oczu nadają maszynie dynamicznego wyglądu.
Gdzieś pomiędzy tymi motocyklami mamy Bandita. Sporo miejsca dla jeźdźca i pasażera, nogi zgięte pod wygodnym kątem... Na pewno byłoby fajniej, gdyby kierownica nie była tak mocno wygięta w kierunku jeźdźca.
Droga wije się wśród pól. Owiewki robią to, do czego zostały wymyślone – chronią górną część tułowia, pozwalając pędowi powietrza i rześkiemu porannemu wiatrowi opływać nasze kaski. Łagodnie mruczące czterocylindrowe silniki dają poczucie spokoju i bezpieczeństwa. Na zegarach mamy 3000 obr/min. I tak jedziemy na niskich obrotach, ciesząc się ogromnym momentem obrotowym i pięknem chwili. Najwięcej radości ma kumpel na CB 1300 S. Wolno pracujące tłoki tej potężnej maszyny poruszają 266-kilogramowego kolosa – czysta przyjemność, nawet na piątym, czyli ostatnim biegu lekko pracującej skrzyni.
Ładne gadanie
Mam wrażenie, że jadę Chevroletem z V8 pod maską. Silnik Hondy nie pozostawia cienia wątpliwości: moc, która w nim drzemie, jest dostępna w każdym zakresie obrotów. Big block mruczy ciepłym, aksamitnym basem. A jednak na najniższych obrotach Suzuki wcale mu nie ustępuje mocą. Wręcz przeciwnie.
I Suzuki, i CB 1300 S reagują na zmiany obciążenia w sposób, który nie psuje przyjemności z jazdy. Suzuki bardziej spontanicznie odpowiada na ruch gazem niż CB. 1250-centymetrowy silnik pracuje elastyczniej nawet tuż powyżej wolnych obrotów. Może nie gada tak ładnie, jak cztery gary Hondy, brzmi bardziej chropowato, ale i tak nie jest źle. W dolnym zakresie obrotów gumy, w których osadzono silnik i kierownicę oraz nakładki na podnóżki prawie w całości łykają wibracje. Dopiero ostre odkręcenie gazu pozwala wyczuć niewielkie drgania.