Kiedyś sportowe „600” lubiłem za dynamiczne silniki i sporą moc, za to, że były zwrotne i lekkie. W genach miały wyścigi, ale nie były tak ekstremalne, jak te współczesne, dlatego równie dobrze nadawały się na tor, jak na co dzień.
Dzisiaj takie sportowe „600” to ginący gatunek. Współczesne kosztują furę pieniędzy, są o wiele słabsze od sportowych litrów i – co tu dużo mówić – najwięcej frajdy dają podczas jazdy na torze. Natomiast trudno znaleźć w nich cechy świadczące o przydatności na co dzień. Na szczęście jest jedna firma, która pozostaje wierna tradycji. Która? Tak, masz rację,
chodzi o Hondę CBR 650 F.
Nic dziwnego nie ma w tym, że po wciśnięciu guzika rozrusznika czterocylindrowy silnik błyskawicznie budzi się do życia. Zaskoczeniem jest natomiast to, że podczas ruszania elektronika lekko podnosi obroty silnika. Czy mi się to podoba? Nie, bo i bez tego spokojnie radzę sobie z gazem. Natomiast początkujący zapewne docenią to rozwiązanie.