Nasz test długodystansowy Hyosunga Aquili od początku przypominał mi scenariusz dreszczowca – na początku niech będzie spokojnie, po chwili wybuch emocji i tak aż do finału, w czasie którego widzowie spadają z krzeseł. Od startu testu naszego Hyosunga dręczyły drobne usterki w postaci odkręcających się śrub. Od czasu do czasu okazywało się, że na kolanku wydechu dzwoni luźna obejma tłumika, innym razem odkręciła się metalowa osłonka. Nie było to nic poważnego, ale ciągłe przykręcanie tej czy innej śrubki po pierwsze wyrabiało nasze zdolności manualne, a po drugie było szkołą cierpliwości. A tej – jak wiadomo – nigdy za wiele. Wizyta w serwisie i tubka Loctite’a definitywnie załatwiły sprawę śrub żyjących własnym życiem.
Nic nie zapowiadało gwałtownej zmiany sytuacji. Aż tu, mniej więcej w 1/3 dystansu testu, Aquila postanowiła zafundować nam większą dawkę emocji – krótkie spięcie w elektryce i akumulator w sekundę skonał. Niby nic strasznego, ale kłopot był. Wymiana w ramach gwarancji załatwiła sprawę.
W promieniach jesiennego słońca robimy ostatnie zdjęcia i sumiennie zapisujemy wszystkie zauważone usterki. Nie jest tego za wiele. Pęknięte plastikowe mocowanie osłony łańcucha jest powodem, dla którego trafia ona na półkę w garażu. Denerwująca dziura w obrotach, pojawiająca się pomiędzy 5500 a 6000 obr/min, nie zniknęła. Nie pomogły precyzyjne regulacje gaźników. Ten model po prostu tak ma. Założone pod koniec testu Continentale TKH 24 (tył) i TKV 11 (przód) są jak nowe. Przejechały zaledwie 5000 km. Nowe opony były zdecydowanie lepsze niż fabryczne Shinko, które szczególnie na mokrym asfalcie zmuszały do ostrożnego korzystania z hamulców. Na Conti Hyosung prowadził się precyzyjniej, choć miękkie zawieszenia nadal zasługiwały ma krytykę. Zaliczenie dziury na drodze, o które w Polsce nietrudno, kończyło się bólem kręgosłupa i dobiciem tylnych amortyzatorów. Wyprzedzając na koleinach, trzeba było się przyzwyczaić do nieprzyjemnego bujania na boki.
Na liczniku pękło 25 000 km. Pora przyjrzeć się, jak Aquila zniosła próbę. Najpierw oglądamy przednie zawieszenie. Tu wszystko jest OK. Nie widać wycieków. Uszczelniacze, chroniące masywne plastikowe osłony, nie wymiękły przed piaskiem i kurzem. Łożyska kół i wahacza nie mają luzów. Ku naszemu zaskoczeniu, jazda zimą nie odcisnęła swojego piętna na aluminiowych obręczach, lakierze ani ramie. Rdzy ani widu, ani słychu, bo przecież kilka nadgryzionych śrubek można pominąć.
Odstawiamy motocykl do serwisu, gdzie bike zostanie rozebrany, a podzespoły zmierzone. Dopiero tu przekonamy się, w jakiej kondycji jest silnik. Pierwsze pomiary przynoszą zaskakujące rezultaty. Tarcze sprzęgła są w idealnym stanie. Nieco gorzej wygląda kosz sprzęgłowy – na jego brzegach pojawiły się delikatne progi, choć sprzęgło pracowało równo, bez szarpnięć i zacięć. Niespodziewanie do wymiany kwalifikują się sprzężyny. Są minimalnie krótsze niż dopuszcza to serwisówka.
Striptiz silnika odkrywa kolejne niespodzianki. Na denkach tłoków pojawiła się cienka warstwa nagaru, ale to żaden powód do niepokoju. Za to brunatne zacieki na płaszczach wyglądały tak, jakby ktoś przypalał tłoki w ognisku. Dlaczego tak się stało – nie mamy pojęcia, serwisanci też. Mierzymy średnice tłoków. Mieszczą się w granicach fabrycznych tolerancji, podobnie jak luz pierścieni – zamków i rowków w tłokach. Na cylindrach i tłokach nie znaleźliśmy nawet najdrobniejszych rysek. Być może winę za dziwaczne zacieki ponosi kiepskiej jakości olej. Tak więc pewne jest, że silnik mógłby pracować bez jakiejkolwiek naprawy jeszcze przez długi czas. Skrzynia biegów – jak wyżej.
Wyniki szczegółowych pomiarów nasuwają tylko jeden wniosek – 25 000 km to dla silnika Hyosunga bułka z masłem. Gorzej wygląda sprawa z elektryką. Dwa razy padł akumulator. Czyli o dwa razy za dużo. Trudno podać jednoznaczną przyczynę awarii. Podejrzanymi są: kiepskiej jakości bateria, zwarcie w instalacji lub klątwa elektryków. Odpowiedź na zawsze pozostanie tajemnicą naszej Aquili.