Jestem na Teneryfie – największej z Wysp Kanaryjskich, w której środku strzela w niebo wielgachny stożek wulkanu. Na niebie nie ma ani jednej chmurki, termometr pokazuje +24O, a asfalt jest równiutki jak stół. Przed chwilą wsiadłem na najnowszą wersję turystycznego KTM-a – 1190 Adventure. Jestem w raju? Prawie.

Wyjeżdżamy pod wulkan. Pod kaskiem słyszę tylko pracującego na wysokich obrotach twina. Nie mam szans skupić się na widoczkach, bo ciągle myślę o kolejnych winklach. Bike prowadzi się precyzyjnie jak po sznurku i w winkle składa się z niezwykłą lekkością. Nie muszę używać siły. Mimo że zawieszenia są ustawione w trybie Street – najbardziej uniwersalnym – bike płynnie połyka nieliczne dziury. Po chwili prostej nad obrotomierzem błyska czerwona kontrolka. Wyższy bieg, kolejne krótkie przyspieszenie i zaraz po nim dohamowanie przed winklem. Heble Brembo precyzyjnie zaciskają klocki na dużych tarczach, a gdy naprawdę przesadzę, do akcji wkracza ABS. W 1190 Adventure zastosowano jego najnowszą wersję, w której ściśnięcie klamki hamulca powoduje również dohamowanie tyłem. Ta zasada nie działa po zjechaniu z asfaltu i włączeniu trybu Off-Road.
w moim prywatnym rankingu turystycznych enduro pojawił się nowy number one. Dlaczego? Przede wszystkim ze względu na masę.
Kolejna redukcja. Kurczę, jak lekko działa sprzęgło! Złożenie i ognia. Teraz na pomarańczowo błyska kontrola trakcji, choć w winklu w ogóle nie czuję jej działania. Czyżby coś nie tak z elektroniką? Przed nami jeszcze kilkadziesiąt pełnych zakrętów kilometrów zanim zatrzymamy się w hotelu. Nagle w lusterku błyska mi pomarańczowa kurtka Cyrila Despresa. To nie będzie spokojny przejazd!

Zabawa z Adventure’em
zaczęła się w 2002 roku, kiedy pomarańczowi wystawili do Rajdu Dakar pierwszego dwucylindrowego sprzęta – 950 Rally. Dostał go nie byle kto, bo Fabrizio Meoni. Gość wsiadł na bike’a, pojechał i oczywiście wygrał. Na bazie jego rajdówki pewni sukcesu Austriacy zbudowali więc najbardziej off-roadowe turystyczne enduro wszech czasów, które z niewielkimi zmianami było produkowane w Mattighofen przez ostatnie 10 lat. Bike był tak brzydki, że aż piękny. Ważniejsze jednak było to, że miał fajny, dynamiczny silnik, znakomite zawiasy i nadawał się bardziej na wypady w dziką dzicz niż na długie przeloty po autostradach. Jak każdy, miał wady – lubił wypić. Dwa niezależnie napełniane zbiorniki paliwa nie zawsze załatwiały sprawę.
Jaki był pomysł na nowego Adventure’a? Szef marketingowców KTM-a Thomas Kuttruf powiedział mi bez owijania w bawełnę: „No wiesz, chcieliśmy mieć motocykl, na który w weekend facet zabierze dziewczynę, w kufry zapakuje jej kosmetyczkę oraz swoją kartę kredytową i pojadą gdzieś poszaleć.

Bike musiał być
od poprzednika wygodniejszy i bezpieczniejszy, co wcale nie oznacza, że zarzuciliśmy naszą zasadę »Ready to race«”.
Trudno się z tym nie zgodzić. Silnik Adventure’a to przecież twin wyjęty z superbike’a RC8 R i skastrowany do „zaledwie” 150 KM. Konkurencja (z wyjątkiem Ducati Multistrady) jest o co najmniej 15 KM słabsza. Najważniejsze jest to, że w nowym KTM-ie udało się wyeliminować wszystkie wady poprzednika! Nie będziesz narzekał, że po 150 km boli cię tyłek, bo nowa kanapa jest szeroka i wygodna. Do ergonomii też nie sposób się przyczepić. Przy moich 182 cm podnóżki i rączki kierownicy są właśnie tam, gdzie być powinny. Na autostradzie pęd powietrza już nie będzie urywał głowy, bo szyba z regulowaną wysokością jest teraz ogromna.