O Himalayanie pisaliśmy już, gdy jeden z kolegów śmigał nim po hinduskich bezdrożach (MOTOCYKL 2/2017). Nie kryję, że choć sprzęt jest toporny i trochę nie z mojej bajki, mocno zaintrygowały mnie wówczas jego opowieści. Ucieszyłem się więc jak dziecko, gdy pachnący nowością i z zerowym przebiegiem sprzęt zameldował się na naszym redakcyjnym parkingu, a ja dostałem do niego kluczyki. Obszedłem maszynę dokoła, przymierzyłem się do siodła. Jak wiadomo, czasem mniej oznacza więcej. W przypadku Himalayana mniej silnika i wyposażenia mogłoby przełożyć się na niższą masę. Czy ta maszyna naprawdę musi ważyć aż 200 kg? Na końcu kierownicy widzę dźwigienkę ssania. Już niemal zapomniałem, że motocykl może mieć coś takiego! Nadal jednak nie tracę nadziei, bo w Indiach spisywał się całkiem nieźle.
To Indian robi enduro?!
Wskakuję w ciuchy i ruszam. Kasjer na stacji benzynowej zagaduje: „Royal Enfield. To z Anglii?”. „Nie, z Indii” – wyjaśniam. „Aaa, Indian! To Indian robi enduro?!”. Wymiękłem. Tankuję do pełna i ruszam w miasto. Na światłach koleś z dostawczaka pyta mnie, co to za klasyk i ile ma lat. „Nówka sztuka, nieśmigana – odpowiadam. – Tak, to nowy silnik, dwuzaworowy” – dorzucam niepytany i odjeżdżam.
![]() |
Prosty, solidny i praktyczny. Enfield Himalayan niczego nie udaje. Nie musi. |