Po latach dominacji „dorosłych” motocykli wraca moda na ćwiartki. W tym świecie od zawsze górą jest japońska wielka czwórka. Czasy się jednak zmieniają, a najlepszym na to przykładem jest Wolf od tajwańskiego SYM-a. Gdy trafi ł do redakcji, zupełnie nie wiedziałem, czego się spodziewać. Wygląd motocykla bardzo pozytywnie mnie zaskoczył, a paru mniej ogarniętych kumpli nawet pomyliło go z Hornetem. To na pewno komplement dla SYM-a. O tym, że pozory czasem mylą i że wygląd to nie wszystko, przekonałem się przy okazji testów chińskich „250”, więc do Wolfa podszedłem z pewną ostrożnością. Sprzęt jest niewielki, choć jak na „250” nie ma większych powodów do narzekań. Silnik jest ładnie zabudowany owiewkami, jakość plastików niezła, a matowy szary lakier wygląda fajnie. Ostre linie przedniej lampy z niewielką owiewką i tył na diodach LED też mogą się podobać. Sprzęt sprawia wrażenie, jakby pochodził z Kraju Kwitnącej Wiśni, więc wstydu nie ma.
Kręci trochę za wysokoDość o wyglądzie. Siadam za sterami. Siedzenie, choć nieco twarde, jest dobrze wykonane i wyprofilowane. Kierę zamontowano w dobrej odległości, więc nie wymusza niewygodnej pozycji. Sprzęt odpala bez protestów, chociaż obroty na biegu jałowym od początku utrzymują się powyżej 2000/min. Tłumaczę sobie, że jak się zagrzeje, to spadną, jednak po rozgrzaniu singiel wciąż kręci około 1700 obr/min. Trochę za dużo, a pokrętła regulacji obrotów brak.
Czas ruszać. Sprzęgło chodzi łagodnie, skrzynia biegów pracuje lekko, reakcja na gaz miło zaskakuje. Jest coraz lepiej. Sprzęt przyspiesza żwawo, chociaż wiezie sporego gościa – 95 kg to więcej niż typowy nastolatek, którego ma przyciągnąć Wolf. Zawieszenia też sobie radzą: dobrze wybierają nierówności, a tylny amorek jest w stanie zapobiec cierpieniom pleców. Wkurza natomiast siermiężność klamek i podnóżków, które mogłyby być bardziej subtelne. To w ramach małego koncertu życzeń. Dość wysoko zamontowane sety wymuszają mocne ugięcie nóg, ale taka jest cena za mój wzrost (193 cm). Niżsi nie będą mieć z tym problemu.
Wolf w mieście to przyjemność
Starty spod świateł zostawiają wszystkie puszki w tyle, a hamowanie przed następnymi to świetna zabawa – stoppie albo blokowanie tyłu to łatwizna i frajda. Czasem zdarza się, że po ostrym starcie i wędrówce po biegach dwójka lubi wyskoczyć, a przy redukcji zejście z dwójki na luz jest prawie niemożliwe. Niemniej Wolf sprawdził się w betonowym lesie. Teraz czas wyjechać za miasto i trochę przycisnąć. Podczas pokonywania szybkich winkli okazuje się, że widelec jest za miękki, co wprowadza sporo nerwowości, zwłaszcza gdy na zakręcie pojawią się dziury. Niestety, nie ma możliwości regulacji i to, co było zaletą w mieście, nie pomaga poza nim. Na bank spory udział mają w tym opony Maxxis Promaxx Street, które nawet mimo ostrzejszej jazdy były zimne jak kamień. Mimo to świetna poręczność SYM-a daje sporo frajdy, a dość elastyczny i kulturalny singielek nie narzuca ciągłego mieszania w skrzyni.
Ostre ząbki na autostradzie
Wjeżdżam na autostradę, by tam sprawdzić maksymalne możliwości Wilczka. Nie jest maruderem: od razu pokazuje ostre ząbki. Szybko wkręca się na obroty, a kręcenie pod czerwone pole (9000 obr/ min) to dla niego pestka – nie wyje przy tym, jakby zaraz miał wyzionąć ducha. Prędkościomierz dość szybko pokazuje 100, później 120 km/h. Wtedy czuć lekką zadyszkę, a do osiągnięcia maksymalnych licznikowych 145 km/h sprzęcik potrzebuje dłuższej chwili. Wibracje nie dokuczają tak bardzo, przynajmniej do 7500 obr/ /min. Jest tak dzięki wałkowi wyrównoważającemu, który spokojnie panuje nad tym, żeby silnik nie masował za mocno. Później jest nieco gorzej. Teraz zjazd z autostrady i wycieczka po lokalnych drogach. Bawię się tak świetnie, że dopiero po chwili kapnąłem się, że przejechałem ponad 150 km. Niby czas wracać do domu, ale taniec z Wilkiem daje tyle frajdy, że pozwalam sobie na jeszcze. Tym bardziej że 14-litrowy zbiornik pozwala przejechać prawie 300 km.
"Wilczy bilet" trochę kosztuje