Wystarczy pierwsza przymiarka do MT-10 oraz R-jedynki i już wiesz, że te maszyny to dwa różne światy. Przy okazji premiery MT-10 inżynierowie z Yamahy zdradzili, że oba motocykle dzieli aż 40% elementów silnika i 60% podzespołów podwozia. Nietrudno się domyślić, że o ile w R-jedynce wiele elementów jest wykonanych z tytanu, magnezu i stopów aluminiowo-magnezowych, o tyle w MT-10 zastąpiono je aluminium i stalą. Również pod względem ergonomii dwa bike’i Yamahy różnią się od siebie jak buty maratończyka od obuwia himalaisty.
Nie jest to zaskakujące, jeśli się wie, że konstruując R-jedynkę inżynierowie Yamahy mocno wzorowali się na motocyklu Valentino Rossiego z MotoGP. W efekcie żaden inny seryjny superbike nie zmusi cię do położenia się na zbiorniku paliwa tak nisko, żaden inny nie poskłada cię za owiewką tak bardzo. Sporą zasługę ma w tym wąska kierownica, której szerokość to tylko 650 mm. W tej maszynie wszystko jest podporządkowane prędkości, aerodynamice i jak najmniejszemu oporowi powietrza. Ergonomia? Wygoda? Lepiej o tym nie mówić.
A serce bije jedno!
Pod względem ergonomii MT-10 jest przeciwieństwem R-jedynki. Wysoka kierownica, nieznaczny kąt ugięcia nóg w kolanach, czyli przepaść w porównaniu do superbike’a. Jeśli natomiast miałeś okazję porównać gang silników obu maszyn, nie będziesz miał wątpliwości, że i tu, i tu bije to samo serce. Crossplane – tak nazywa się rozwiązanie, za pomocą którego Yamaha przekształciła mięciutko mruczącego rzędowego czterocylindrowca w jednostkę napędową wściekłą jak chmara rozdrażnionych os. Dzięki przesunięciu czopów wału korbowego o 90° uzyskano specyficzną charakterystykę pracy i basowe brzmienie.